Dla wszystkich, którzy jesienią lubią czuć ciarki pod ciepłym kocem. A jest czym wywołać dreszcze. Znów trup ściele się gęsto, nieoczekiwanie i w przedziwnych okolicznościach. Trup młodopolski, przedwojenny i całkowicie współczesny. Czyli – hop pod koc, kubek herbaty na stolik i książka w garść. Będzie się działo.
Maryla Szymiczkowa, „Złoty róg”: Kto zabijał na „Weselu”?
Maryla Szymiczkowaj, czyli szacowna krakowska dama z przełomu XIX i XX wieku, oddająca swą twórczość w ręce dwóch doskonale XXI-wiecznych mężczyzn – Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego – wróciła opowieścią, co tak naprawdę stało się podczas słynnego wesela w podkrakowskich Bronowicach. Tam bowiem młodopolski poeta, bon vivant (wedle gustów ówczesnej epoki), mężczyzna z najlepszego towarzystwa, czyli Lucjan Rydel, brał za żonę prostą włościankę, Jadwigę Mikołajczykównę. Sprawę opisał już wcześniej niejaki Stanisław Wyspiański w jednym z największych polskich dramatów, „Weselu”, dziele genialnym w lekturze i na scenie, na dodatek zekranizowanym przez Andrzeja Wajdę.
Po co więc deptać po śladach młodopolskiego geniuszu wieszcza Wyspiańskiego? Ano po to, by wyjaśnić, kto, kogo i za co postanowił zaciukać na bronowickim weselu, dokładając uprzednio trupa na krakowskim podwórku.
A kto może rozwiązać taką zagadkę? Rzecz jasna, że tylko profesorowa Zofia Szczupaczyńska, dama z socjety, elegancka i skromna, konserwatystka i strażniczka tzw. dobrych obyczajów, niechętna nowinkom (ach, jak ona nie lubi obrazów – bohomazów Wyspiańskiego, a uwielbia Matejkę!), lecz przede wszystkim wytrawna detektywka (choć amatorka), postrach krakowskich zbrodniarzy płci obojga.
Zrobić z „Wesela” kanwę kryminału – pomysł wyborny. Dołożyć do symboliki Wyspiańskiego kilka litrów krwi, zbrodnię, spiski i zdradę – jeszcze smaczniejszy. Mamy też profesorową Szczupaczyńską, która przypomina sobie podczas śledztwa, jak była podlotkiem i kochała na zabój (mąż Ignacy to jednak tylko dobry człowiek z bokobrodami, pantoflarz i złoty nudziarz), a na dodatek ulega – prawda, że lekutko, ciut, ciut – grzesznej namiętności.
Jest więc w książce wszystko, co czyni jej lekturę przyjemną, w sam raz pod rozgrzewającą dereniówkę, puchaty koc, ciepłe kapcie i herbatę. Wprawdzie dawniej – co zapisała Szymiczkowa – profesorowa szukała przestępców bardziej (jak to powiedzieć elegancko?) dramatycznie. Jednak nawet Szczupaczyńska w gorszej formie to Szczupaczyńska rozkładająca na łopatki wielu innych śledczych.
Marek Krajewski, „Moloch”: Eberhard Mock odpuszcza kobietom
Jesteśmy we Wrocławiu lat 20. ubiegłego stulecia. Niezrównany detektyw Eberhard Mock znów zabiera nas w świat pospolitej bandyterki, łobuzów śpiących pod mostami, ale też dolnośląskiej niemieckiej arystokracji, zepsutych paniczyków wychowujących się w pałacach, zblazowanych panienek z najlepszych rodzin, wielkiej polityki mającej wsparcie aż w Berlinie oraz dobrze urodzonych łajdaków, sadystów, satanistów, odmieńców w seksie i w życiu codziennym. To klimat, w którym rozgrywają się prawie wszystkie powieści Marka Krajewskiego (sceną dla zboczeńców oraz wariatów bywa również portretowany przez autora przedwojenny Lwów. Tym razem Mock szuka porwanych, wielce małoletnich dzieci dawnej kochanki zamkniętej w szpitalu psychiatrycznym. Pojawią się też – jak u Krajewskiego – tajemne stowarzyszenie okultystów, krwawe rytuały, orgie i koślawe idee, zawierające w sobie odrażające szaleństwo.
Niby więc wszystko po staremu, lecz nie do końca. Zdaje mi się, że detektyw Mock w najnowszym „Molochu” biesiaduje o wiele mniej niż w poprzednich powieściach. A szkoda, bowiem opisy potraw oraz popitek, kompletnie niedietetycznych, za tłustych, za obfitych, zbyt procentowych, to bardzo mocna strona pisarstwa Krajewskiego. Unurzać się w niezdrowym (lecz pewnie smacznym) żarciu może być od czasu do czasu bardzo przyjemnie.
Ale jest tego i dobra strona. Okazuje się również, iż Mock na diecie przestaje być zatwardziałym mizoginem. „Moloch” opowiada o szaleństwie, grzebie w najmroczniejszych rejestrach ludzkiej natury, wspierając się historią oraz przedwiecznymi mitami, ale kobiety zostawia w spokoju albo czyni je równe mężczyznom. To nie jakieś eterycznie nierzeczywiste suki, cwaniaczki i świętojebliwe wywłoki. Trudno już odtrąbić ostateczne zwycięstwo, ale – być może – w kolejnej powieści Mock okaże się feministą.
Wystarczyło więc kobietom odpuścić, ciut docenić, wyrzucić na śmietnik machismo, by wrocławski śledczy zyskał na urodzie. Drogi Eberhardzie, jeśli mogę tak zwracać się do pana, łap pan zbrodniarzy i zbrodniarki, wymierzaj kary zgodnie z prawem i wbrew niemu, nawet jeśli nie mieści się w sądowych kodeksach, lecz do mizoginii już nigdy nie wracaj, bo w ogóle ci z tym nie do twarzy.
Anna Kańtoch, „Wiosna zaginionych”: Tajemnica górskiej wyprawy
Tym razem znaleźliśmy się na Górnym Śląsku. Tajemnicę zwiastuje fotografia, wykonana na kolejowym dworcu w latach 60. XX wieku: piątka studentów jedzie na wakacje w Tatry. Coś dramatycznego musiało się tam wydarzyć, skoro z wyprawy powrócił tylko jeden. Trzy ciała znaleziono. Co stało się z kolejnym turystą – nie wie nikt. Ten zaginiony to brat Krystyny Lesińskiej, która później wybiera karierę milicjantki i policjantki od morderstw.
Mija więcej niż 50 lat, Krystyna jest już na emeryturze, gdy przypadkiem w sklepie na katowickim Janowie spotyka Jacka, jedynego ocalałego z tamtej wycieczki. Dzisiaj to już mocno starszy pan, niewątpliwie zamożny samotnik i zdeterminowany odludek, jeśli nie liczyć odwiedzającej go od czasu do czasu wnuczki. Mieszka niedaleko Krystyny, na dodatek, co wielce intrygujące, pod zmienionym nazwiskiem.
Emerytowana policjantka chce wymusić na Jacku wyznanie, co naprawdę wydarzyło się w górach. Późnym wieczorem wkłada dres, a do plecaka – kuchenny nóż, gotowa, by wyjaśnić sprawę prośbą lub groźbą. A może nawet się zemścić. Tymczasem gdy wchodzi do domu Jacka, znajduje go w kałuży krwi i z miejsca ląduje na samej górze listy podejrzanych.
„Wiosna zaginionych” Anny Kańtoch to pierwsza część zaplanowanego na trzy tomy kryminalnego cyklu o zaawansowanej wiekiem detektywce i Górnym Śląsku. Wszystko tu absolutnie codzienne, zwyczajne i jakoś szare (choć tragedia w Tatrach i zabójstwo Jacka dzieją się wiosną), jak w poprzednich powieściach autorki. Okazuje się, że gdy jest pomysł na intrygę, wielopiętrową, zagmatwaną, wymagającą tak spostrzegawczości, jak doskonałej pamięci o tym, co stało się dawno temu, zwykła codzienność jest znakomitym tłem zagadki. Kańtoch umie zaglądać w duszę bohaterów, nawet tych z drugiego i trzeciego planu. Sprawy w jej książce nie są takie, jakie z pozoru się wydają. Na listopadowo-covidowe wieczory „Wiosna zaginionych” nadaje się jak najbardziej.
* Maryla Szymiczkowa, „Złoty róg”, Znak Litera Nowa
Marek Krajewski, „Moloch”, Wydawnictwo Znak
Anna Kańtoch, „Wiosna zaginionych”, Marginesy
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.