Aktorka, piosenkarka i producentka, jedna z największych gwiazd amerykańskiego show-biznesu i ikona mody wyróżniona nagrodą CFDA kończy dziś 51 lat.
– Gdy na początku kariery mówiłam, że chcę grać, śpiewać i tańczyć, ludzie pukali się w głowę. „Nie możesz robić wszystkiego” – twierdzili. A właśnie, że mogę – mówiła Jennifer Lopez łamiącym się ze wzruszenia głosem, odbierając w sierpniu nagrodę Video Vanguard za zasługi dla filmu i muzyki podczas MTV Video Music Awards w Nowym Jorku. Laury nazwane na cześć Michaela Jacksona otrzymali wcześniej Beyoncé, Kanye West i Rihanna, ale także Beatlesi, David Bowie oraz The Rolling Stones. Na widowni zasiadł ukochany Jennifer, Alex Rodriguez, emerytowany bejsbolista drużyny New York Yankees. Ale najważniejsze były dziesięcioletnie bliźniaki Max i Emme. To właśnie im Lopez zadedykowała statuetkę. Najlepiej opłacana aktorka latynoskiego pochodzenia, która sprzedała 80 milionów płyt, zasługując na miejsce na liście stu najbardziej wpływowych osobowości świata według magazynu „Time”, urodziła się 51 lat temu zaledwie dziesięć mil na północ od sceny Radio City Music Hall.
Jej piosenki są chwytliwe, a jej filmy kasowe. Ale osobowość Lopez rozsadza ramy show-biznesu. Nie na darmo nazywa się overachiever. O wpływie JLo na modę wystarczyłoby napisać, że jej kreacje są tak legendarne, że może cytować samą siebie. Body z 2014, w którym wystąpiła na scenie rozdania nagród Grammy, nawiązywało wzorem do (nie)sławnej sukni Versace, którą gwiazda przebojem wdarła się na czerwony dywan rozdania nagród Grammy w 2000 roku. Jej dekolt do talii odsłaniający nagi biust przeszedł do historii mody. Właściwie Lopez nie musiałaby już nigdy więcej pojawić się publicznie. Jej zdjęcie z tamtego wieczoru Google Images i tak zarchiwizowałoby jako jedną z najbardziej rewolucyjnych stylizacji wszech czasów. Wcześniej z burzą loków i mocnym makijażem wyglądała dojrzalej niż teraz, na rok przed 50. urodzinami. Ale czas JLo liczy się po tamtej zielonej sukni. Na Oscarach w 2001 roku w kreacji haute couture Chanel po raz pierwszy pokazała się od luksusowej strony. Nie przeszkodziło jej to jednak znów pokazać biustu w półprzezroczystym szyfonie. Chwilę flirtowała z duetem Dolce & Gabbana, nosząc się w czarnych koronkach z Sycylii. Potem z satyną od Lanvin, która miała JLo uszlachetnić. A w końcu z haute couture w stylu arabskich księżniczek od Zuhaira Murada. Ale swój groove odnalazła wraz z przyjaźnią z Donatellą Versace. Gorsetowe suknie projektu Włoszki w pełni wyeksponowały figurę klepsydry – od łabędziej szyi, po ubezpieczoną na milion dolarów najpiękniejszą pupę świata. Różowa kreacja z rozdania Oscarów w 2001 roku upodabniała Lopez do kurtyzany Ludwika XVI, a czerwona z gali MET z 2015 oplatała jej ciało jak azjatycki smok. Donatella ubrała ją też na koncerty „All I Have”, które przez trzy lata Lopez dawała w Planet Hollywood Las Vegas (za jeden kasowała milion dolarów). Jej ciało lśniło 260 tysiącami kryształków Swarovskiego w przezroczystym body. Gdy chce być eteryczna, wkłada Valentino, gdy chce się odmłodzić, upodabniając do Kardashianek – Balmain, ostatnie jej odkrycia to londyński duet Ralph & Russo i Charbel Zoe. Teraz JLo nie potrzebuje już czerwonego dywanu, żeby pochwalić się swoją wartą dziesiątki milionów dolarów szafą. Jej konto na Instagramie, które obserwuje prawie 80 milionów fanów, stało się jej prywatnym pamiętnikiem pełnym wystudiowanych zdjęć z A-Rodem. Ostatnio para w pasującej bieli (ona przeprosiła się z Dolce & Gabbana) pozowała na jachcie na Capri.
Ale diwa to tylko jedno z jej wcieleń. W ramach wielkiego odliczania do gali MTV wspominała na Instagramie swoje ulubione teledyski. Ten do „I'm Glad”, wyreżyserowany przez Davida LaChapelle’a, powtarzający sceny z „Flashdance”, „Waiting for Tonight”, na planie którego nauczyła się montażu, oraz „On The Floor”, który jako pierwszy z klipów Lopez miał miliard odsłon na YouTubie. Ale najcieplej wspomina nagranie z Ja Rulem z 2001 roku. „Lubiłam wtedy chodzić w mięciutkich różowych dresach. Wszyscy byli w szoku, gdy postanowiłam jeden z nich wykorzystać do występu w klipie. Związałam włosy w koczek, na nogach miałam adidasy, a na szyi łańcuszek z moim imieniem. Piosenka nosiła przecież tytuł I'm Real” – napisała. Prawdziwa była też wkładając Timberlandy na szpilkach, których dziś na aukcjach na Ebayu poszukują stylistki, kolczyki kreolki z kultowego „Love Don't Cost a Thing”, na które zapoczątkowała trend, czy malutkie czerwone bikini, które w „Jenny From The Block” ściągał jej z pupy Ben Affleck.
Pochodząca z Portoryko piosenkarka autentyczność uważa za swoją największą zaletę. „Don’t be fooled by the rocks that I got I'm still, I'm still Jenny from the block. Used to have a little, now I have a lot. No matter where I go, I know where I came from (from the Bronx!)” („Niech was nie zwiodą brylanty, które noszę. Wciąż jestem Jenny z osiedla. Kiedyś miałam niewiele, dziś dużo, ale nieważne, dokąd zmierzam, nie zapomnę, że jestem z Bronksu”) – to wciąż jej manifest. I tak, teraz ma a lot. A dokładnie majątek szacowany na 400 milionów dolarów.
Zarobiła je na płytach, które sprzedają się w dziesiątkach milionów egzemplarzy (ostatnia to „A.K.A.” z 2014 roku), filmach, które także produkuje, serialach (w tym policyjnej „Uwikłanej”, która właśnie zakończyła się po trzech sezonach) oraz show „World of Dance”, który wymyśliła od A do Z. O dziwo mniejszym powodzeniem cieszą się kolekcje mody zaprojektowane przez JLo. Swoją autorską markę Sweetface, która zadebiutowała na nowojorskim tygodniu mody w 2007 roku, nawet sama założycielka nazywa porażką. Drapowane małe białe, dżinsowe biodrówki i różowe rurki wyglądały jak z półek „3 w cenie 1” w Targecie, a nie ze światowych wybiegów. Próbowała swoich sił także we współpracy z Kohl’s. Dominujący w połowie pierwszej dekady XXI wieku zły gust wbrew oczekiwaniom Lopez się nie sprzedał. Zdecydowanie lepiej wychodzi artystce flirt z luksusem. Też ocierającym się o kicz, ale z najwyższej półki cenowej. W jej kolekcji stworzonej we współpracy z Giuseppe Zanottim złote szpilki kosztowały trzy tysiące dolarów. Lopez nie musi być skromna, więc modele z drugiej linii nazwała na część bohaterek swoich filmów – Marisy z „Pokojówki z Manhattanu” czy Gertie ze zmiażdżonej przez krytykę „Dziewczyny z Jersey”.
Klapą kilku z kolei filmów (obok „Jersey Girl” najniżej ocenia się „Gigli”, w której grała z ówczesnym ukochanym Benem Affleckiem, oraz „Oczy anioła”) Lopez się nie przejmuje. Wie, że nie można dojść na szczyt bez sięgnięcia dna. Chociaż dziennikarzom w wywiadach nie wypada wypytywać ją o byłych, w tym o ojca bliźniaków Marka Anthony’ego, tancerza Caspera Smarta, czy innego tancerza Crisa Judda, siłą gwiazdy jest to, że przyznaje się do błędów. To zasługa dojrzałości. Bo choć wygląda jak trzydziestolatka, Lopez w lipcu świętowała 49. urodziny. W wywiadach mówi, że idealną skórę (teraz dzięki jej kolekcji powstałej z polską marką kosmetyczną Inglot można mieć podobną), figurę, której zazdroszczą jej nastolatki, i siłę witalną zawdzięcza afirmacji. Kiedyś nie potrafiła powiedzieć o sobie nic miłego, teraz po prostu siebie lubi. Podobno jak mantrę powtarza sobie, że wszystko jest możliwe. I że tak jak jej ukochany A-Rod, zawsze chciała osiągnąć więcej niż inni. On sam uchyla rąbka tajemnicy. Lopez podobno jak lwica pilnuje swojego snu. Dziesięć godzin na dobę to minimum. Nie pije, nie pali, ćwiczy. Życiem mniszki zapracowuje na wieczną młodość.
JLo za rok będzie świętować 50. urodziny. Jest zaledwie dziesięć lat młodsza od Madonny, a od gorącej gwiazdy Camili Cabello starsza o 28. Głosem nie może się równać z prawdziwymi diwami – Arianą Grande, Céline Dion, czy Mariah Carey – obdarzonymi operowymi oktawami. Na żywo Lopez raczej melorecytuje niż śpiewa. Szepcze zmysłowo do mikrofonu, wykonując jednocześnie taneczne figury, od których oko bieleje uczestnikom jej show „World of Dance”. Za talent aktorski wystarcza jej bycie sobą. Po debiutanckiej roli w „Selenie” z 1997 roku, za którą otrzymała nominację do Złotego Globu, nigdy już nie wzniosła się na wyżyny. Niezależnie od tego, czy przed kamerami występuje jako pokojówka z Manhattanu, organizatorka wesel, która w końcu sama „powie tak”, czy tancerka uwodząca Richarda Gere’a w „Zatańcz ze mną”, jest tak naprawdę „Jenny from the block”. Dziewczyną bez wieku. Równie piękną, co biedną. Wiedzioną na sam szczyt przez ambicję, samozaparcie i upór (Zdarzało mi się słyszeć: pokaż cycki. Odmawiałam – mówi w wywiadzie o swoich doświadczeniach z #MeToo). Ta charakterystyka przypomina opis innej laureatki Video Vanguard Award, Madonny. Tak jak ona, JLo przedkładała seksapil nad talent, a sprawne zarządzanie przedsiębiorstwem „ja” obejmowało kontrolę nad najdrobniejszym detalem – od różowego dresu z „I'm Real” po kadr z Capri. Najnowszy film JLo (w którym gra i go produkuje) o czterdziestolatce, która zmienia swoje życie, nosi tytuł „Teraz albo nigdy”. Ale jej niepotrzebne jest nowe rozdanie. Bo w rękawie ma jeszcze kilka asów.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.