Znaleziono 0 artykułów
05.05.2024

„To nawet lepiej”: Joanna Chmura uczy w swojej książce, jak trudności zamieniać w szanse

Fot. Getty Images

Podobno jedyną pewną rzeczą w życiu jest zmiana, a Joanna Chmura uczy podchodzić do niej bez lęku, jako do okazji stworzenia trochę lepszej wersji siebie. W książce „To nawet lepiej. Jak obracać trudności w szanse” psycholożka pisze o trudnych doświadczeniach, wyzwaniach, o umiejętności przeżywania chwil złych, ale też radosnych.

Tematem twojej książki jest zmiana – sposobu funkcjonowania, poglądów, schematu. Mówisz, że do tego punktu w życiu można i nawet trzeba iść dwiema drogami – przez cierpienie i przez radość. Można zmęczyć się, zwątpić, rozpaść się na kawałki, żeby zrozumieć, że coś nam nie służy i że bez zmiany nie ruszymy naprzód. Albo pozwolić sobie na podążanie za fascynacją, pasją czy przyjemnością. Ta druga droga wydaje się jednak podejrzana. Zazwyczaj nie ufamy pozytywnym emocjom.

Kiedy jest ciężko, transformację czujesz całą sobą, na przykład przechodzisz przez rozwód, analizujesz rozmowy, wracasz pamięcią do przeszłości, masz tyle lekcji do odrobienia, tyle wniosków do wyciągnięcia. To cię fizycznie i psychicznie boli całymi miesiącami, ale wiesz, że czemuś służy, gdzieś prowadzi, więc dajesz sobie na taki proces przyzwolenie. W cierpieniu dajemy sobie większą zgodę na długie jego trwanie. Ale radości trudniej zaufać, bo przecież po pierwsze ona przychodzi rzadziej (choć tak naprawdę to my ją wpuszczamy rzadziej), a po drugie jest ona w swojej naturze ulotna. Wiemy, że wcześniej czy później minie. Dlatego wielu z nas uważa, że pozytywne emocje lepiej rozwiać zaraz po tym, jak się pojawią, tak żeby zabezpieczyć się przed bólem związanym z końcem tego, co dobre i co chcemy, żeby trwało wiecznie. Często obserwuję, jak osoby, które mogłyby świętować sukces, myślą – jest ok, ale to jeszcze nie powód, żeby się cieszyć, albo: „Będę się tym napawać dopiero, kiedy zbuduję dom, dostanę awans albo przebiegnę maraton”. Odraczamy odczuwanie radości, szczęścia, ekscytacji z lęku przed ich nieuchronną stratą. 

Myślę też, że radość czy przyjemność to emocje przeżywane ciałem. Kojarzą się z utratą kontroli, może z grzechem. 

Katolicki światopogląd, który dominuje w naszej kulturze, więcej uwagi poświęca cierpieniu niż radowaniu się, co może wielu osobom utrudniać pozwolenie sobie na lekkość czy przyjemność, bo rzeczywiście radość częściej kojarzona jest z „grzechem”. Choćby jedzenie czy picie, odpoczynek czy seks wielu od razu kojarzy się z czymś, co może prowadzić do niezahamowania i w prostej linii do „rozpusty”. W dodatku żyjemy w kraju, w którym wciąż wiele osób wierzy, że cierpienie uszlachetnia.

Mówisz o historii, wojennych doświadczeniach poprzednich pokoleń?

Tak, choć, doprecyzowując, chodzi mi o to, że fakty i wydarzenia to jedno, a narracja wokół nich to coś zupełnie innego. Warszawa została zrównana z ziemią w trakcie drugiej wojny światowej, to niezaprzeczalny historyczny fakt. Wspominamy o tym często. I dobrze, bo historia jest ważną częścią naszej tożsamości. Chciałabym jednak, żeby równie wiele miejsc pamięci było dedykowanych pozytywnym wydarzeniom – ile dzieci urodziło się od tego czasu w kamienicy? Ile osób kochało i było kochanych? Chcę zwrócić uwagę na to, że nawet nie staramy się stworzyć jakiejś równoważnej pozytywnej opowieści, a przecież historia, pomimo traumatycznych doświadczeń poprzednich pokoleń, miała też piękne momenty. Marek Edelman w książce „I była miłość w getcie” opowiada o miłości w najokrutniejszych z chwil, co przypomina nam, że to miłość pokonuje całe zło, pomaga odczuwać szczęście i dzielnie staje twarzą w twarz z lękiem. Nawet z tym największym lękiem, czyli przed śmiercią. 

Tymczasem sama przyznajesz się do nieświadomych prób sabotowania własnego szczęścia. Idylliczne wakacje z ukochanym, błękitne morze i nagle nie możesz chodzić – złamana noga.

Nie wiem do końca, co się wtedy stało, ale ponieważ potrafię i uwielbiam zmieniać perspektywę, przez którą patrzę na świat, to również na zdarzenia w moim życiu patrzę przez pryzmat wielu nurtów psychologicznych, tłumaczących to samo wydarzenie na różne sposoby. Świadomie nigdy bym nie nadszarpnęła swojego zdrowia, natomiast mogło się okazać, że z jakiegoś powodu radość z urlopu, dobrej relacji, spokoju tudzież lęk przed powrotem do pracy mogły zaowocować złamaniem. Amerykańska socjolożka dr Brené Brown z Uniwersytetu w Houston, opierając się na swoich badanach, mówi, że najtrudniejszym do zniesienia stanem nie jest wcale zazdrość czy lęk, ale właśnie radość.

Skoro nasza kultura systemowo, od pokoleń ma ze szczęściem problem, to od kogo warto się uczyć przeżywania radości?

Październik to w moim kalendarzu jeden z najbardziej pozytywnych miesięcy, bo wtedy co roku lecę do Stanów na tzw. Courage Camp, czyli spotkania rozwojowe dla osób certyfikowanych w metodologii stworzonej przed dr Brené Brown. Spotykam się tam z kolegami i koleżankami z całego świata. Być może to nie jest reprezentatywna grupa, bo nastawiona na rozwój i bardzo świadoma, ale otrzymuję od niej za każdym razem tyle optymizmu, wsparcia i zrozumienia, że wracając do Polski, czuję się wspaniale. Po powrocie inaczej funkcjonuję. Jestem nakarmiona uważnym byciem i nie chodzi o amerykańskie poklepywanie po plecach, tylko o czułą i wspierającą otwartość. Czuję, że inni tak samo uważnie słuchają, kiedy patrzymy na jasne strony życia i wtedy, kiedy wkradają się te ciemne. Czuję się z nimi bezpieczna, bo mogę przeżywać radość i smutek, robią miejsce na wszystko. Na kibicowanie, kiedy idzie mi świetnie, i na dopingowanie, kiedy idzie mi kiepsko. A wiem, o czym mówię, bo sprawdziły się te relacje na różnych etapach mojego życia. Mam więc nadzieję, że po powrocie do Polski i ja w swoim życiu zawodowym i prywatnym przekazuję dalej to, co dostaję od nich jesienią każdego roku. 

Piszesz, że „marzenia to sztuka wyboru”. Tak jak z zakochiwaniem się – na jakimś etapie musimy dać samemu sobie zgodę, żeby „popłynąć”, tak samo jest z marzeniami. To my podejmujemy decyzje, w jaką stronę wędrują nasze pragnienia, do czego się „przymierzamy” w wyobraźni. Jak korzystać z potencjału marzeń?

Zacznę od tego, że jako dorośli wstydzimy się marzyć. To wydaje nam się takie niepoważne i niedojrzałe. Tymczasem marzenia potrzebne są nam wszystkim i w zależności od wieku, okoliczności i kontekstu mogą być bardzo zróżnicowane, mogą też być praktyczne. Możemy sobie wyobrazić, że na zimę za pół roku wyprowadzimy się do domku na plaży w Tajlandii i stamtąd będziemy pracować. Albo że w wieku 50 lat nauczymy się porządnie angielskiego. Marzenia nie są zarezerwowane tylko na czas młodości. Na każdym etapie ich potrzebujemy, bo mogą być dla nas wskazówką, co zrobić, żeby rozwinąć skrzydła i żyć lepiej, radośniej, spokojniej. Ważne jest jednak, żeby na marzeniu nie poprzestawać, ale zmobilizować się do działania, które może je urzeczywistnić. Potrzebujemy mieć w sobie taką część, która potrafi marzyć, i taką, która cierpliwie będzie szła w stronę tych marzeń. 

Marzenia mają swoją datę przydatności. Na pewnym etapie mogą wykrzesać odwagę, wyrwać z odrętwienia i zmienić sposób działania. Może warto sobie pomóc i na przykład werbalizować swoje wizje, dzielić się nimi z otoczeniem.

Z jednej strony znam badania, które mówią, że mówienie o swoich planach, marzeniach i nadziejach jest formą zobowiązania i mobilizuje, ale przyznam, że ja sama należę do innej grupy. Wolę zachować je dla siebie, żeby najpierw „dać im dojrzeć”. Żeby ich nie rozcieńczyć rozmowami, aż nie będę gotowa pokazać całemu światu, co noszę w sercu. Co roku jednak robię tzw. mapę marzeń, która jest opowieścią o tym, czego pragnę. To oznacza, że na poziomie słów nie mówię światu, „co i jak”, ale przy pomocy obrazów trochę jednak opowiadam.

Dlaczego?

Wiem, że nie tylko ja tak mam. Może robię tak, bo chcę być wolna od reakcji otoczenia. Bo jeśli ktoś na mój plan domku nad oceanem powie: „Ej, weź, przecież ta zima nie jest taka zła” albo: „Skąd weźmiesz kasę?”, to entuzjazm może się rozwiać. Choć muszę od razu zaznaczyć, że tego rodzaju reakcja bliskich będzie świadczyła tylko o ich własnym ograniczeniu. Być może sami torpedują marzenia i mają problem z obserwowaniem innych na progu jakiejś pozytywnej zmiany. Dlatego warto też uważnie dobierać sobie osoby, którym będziemy opowiadać o swoich marzeniach i tęsknotach. 

Opowiedz o mapie marzeń, o której wspomniałaś.

Zasady są proste. Możemy robić ją samodzielnie, ale możemy też w grupie. Wyciągamy jakieś magazyny, książki i wycinamy z nich zdania, zdjęcia, a następnie przyklejamy na dużą kartkę papieru. Są dwie szkoły. Pierwsza to taka, w której można zaczynać od wizualizowania sobie celu – kartkować grube tomy, szukając idealnego domku w Tajlandii, a druga szkoła polega na wybieraniu tego, co w danym momencie przeglądania tych gazet wydaje się inspirujące, bez upatrzonych wcześniej konkretów. To coś może wywoływać ciekawe skojarzenie, pozytywne emocje, uruchamiać ważny dla ciebie temat. I w tym drugim scenariuszu, odwrotnie niż w pierwszym, dopiero potem ma miejsce interpretacja. Czyli nie wychodzimy od pomysłu, tylko od inspiracji, która potem staje się pomysłem. Możemy szukać znaczeń sami albo robić to w grupie. A skojarzenia innych osób, choć zaskakujące, okazują się często cennym i nieoczywistym wkładem w doprecyzowanie naszych marzeń.

Mapa marzeń to nie jest klasyczne narzędzie pracy psychologicznej.

Z psychologicznego punktu widzenia ta „wyklejanka” to eksponowanie na bodziec, na który jest dla was ważny. Zrobienie mapy, a potem patrzenie na nią, to powtarzanie sobie narracji ukochanego scenariusza życia, a co za tym idzie – wywoływanie uczuć, które mnie przyciągają do tego bodźca. Wizualizacja nie jest nowym narzędziem. Znane są techniki wizualizacji pomagające w drodze do osiągania celów, choćby w sporcie, a mapa marzeń to jedna z dróg do takich właśnie wyobrażeń. 

Co wyłania się z twojej mapy marzeń?

Duża część dotyczy w tym roku przyjaciół. Mam napis mówiący o tym, że przyjaciele to nowa rodzina. Jakieś dwa, trzy lata temu dotarło do mnie, że zaniedbałam ten obszar w swoim życiu. Dbałam o relację miłosną, zdrowie, pracę, ale przyjaźnie wydawały mi się czymś, co się po prostu ma. Aż nagle poczułam osamotnienie i szczególną tęsknotę za kobietami, które kiedyś były blisko, a z czasem się oddaliłyśmy. Więc zaczęłam świadomie kształtować te relacje, wkładać w nie wysiłek, tworzyć na nie przestrzeń i czas. I ten obszar zaczął się odradzać. 

Podobnie piszesz też o relacji miłosnej. „Dobry związek służy do wzrastania” – to ma też wiele wspólnego z przyjaźnią.

Są różne teorie, które mówią, jakie związki są rokujące. To, że powinny polegać również na przyjaźni, rzeczywiście powtarza się w nich często. Dla mnie to oznacza, że tego drugiego człowieka w swoim życiu naprawdę bardzo się lubi. Że mu się ufa, że czuje się przy nim bezpiecznie. Ma się poczucie głębokiej akceptacji. Że to taka relacja, która jest i kiedy jest dobrze, i kiedy jest trudno. Zwłaszcza w długotrwałych relacjach miłosnych ten przyjacielski aspekt cementujewięź. Kiedyś, dawno temu, przeprowadzając rozmowy rekrutacyjne, pytałam różne osoby: „A gdybyś utknął/utknęła na lotnisku z powodu odwołanego lotu i przez 8 godzin miałbyś/miałabyś drzemać na ciasnej ławeczce, to z kim byś chciał/chciała to przeżyć?”. Okazało się, że nie wszyscy wskazywali swoich partnerów. 

Nie wszyscy czuli, że mają w swoim partnerze czy partnerce realne oparcie, że jest z nimi naprawdę na dobre i na złe?


Według badań Brown potrzebujemy przynajmniej jednej osoby w otoczeniu, na którą możemy naprawdę liczyć – partnera, przyjaciela albo przyjaciółki, kogoś z rodzeństwa. W kryzysowych sytuacjach, kiedy kogoś takiego zabraknie, warto zwrócić się do tak zwanych zawodów pomocowych, na przykład terapeuty, coacha, duchownego. Chodzi o to, żeby szczególnie w takich chwilach nie mieć poczucia osamotnienia. 

W dobrych, zaopiekowanych relacjach kluczowa jest komunikacja – słuchanie, ale też czytelne wysyłanie informacji drugiej stronie. Sama przyznajesz, że dopiero uczysz się mówić o swoich potrzebach; dla kobiet to wcale nie jest proste.

Długo nie wiedziałam, że w ogóle mogę je mieć. Kiedy więc dotarło do mnie, że potrzebuję pobyć sama, zdystansować się, uniezależnić, a potem spokojnie wrócić do relacji, to samo w sobie było rewolucyjne. Dopiero w kolejnym kroku musiałam nauczyć się to zakomunikować swojemu partnerowi. To nie jest łatwe, bo oznacza podzielenie się jakąś potrzebą, która niekoniecznie od razu jest zrozumiała dla drugiej strony, bo na przykład druga strona ma zupełnie inaczej.

Podaj proszę przykład.

Marcin, mój partner, kiedy zaczęliśmy się spotykać, był zaskoczony, że ja co jakiś czas potrzebowałam fizycznego oddalenia. Sam nie czuł takiej potrzeby, nie obserwował też podobnych potrzeb wśród naszych znajomych par. Zakomunikowanie tej potrzeby było dla mnie aktem odwagi, a z jego strony zaakceptowanie tego było aktem zaufania, uznania, że to nie świadczy o kiepskiej kondycji naszej relacji, a wręcz przeciwnie. Ja wiedziałam, że to mój prywatny game changer. Bo długo w swoim życiu ignorowałam potrzebę pobycia samej ze sobą i ponosiłam tego koszty. Z czasem, stając się świadoma swoich potrzeb i gotowa, żeby wprowadzić zmiany, zaczęłam wyjeżdżać na samodzielne wyjazdy, które dają mi ogromnie dużo. Myślę, że dzięki nim jestem dużo lepszym człowiekiem, lepszą partnerką, lepszą przyjaciółką.

Udało się?

Dla mnie największym wyzwaniem była umiejętność zaakceptowania, że niektóre moje decyzje będą spotykać się z zaskoczeniem, a niekiedy niezadowoleniem drugiej strony. Musieliśmy wspólnie ustalać i negocjować, gdzie przebiegają granice, ustalać, „co jest ok, a co nie jest”. Na pewnym etapie rozwoju osobistego to stało się moim rozwojowym wyzwaniem, które wciąż trenuję. Nie wiem, kiedy poczuję, że opanowałam nową umiejętność w 100 procentach, ale ćwiczę się w tym nieustannie: w pracy, w domu, w przyjaźni. 

11 rozdziałów swojej twojej książki to 11 odsłon bardzo różnych aspektów, które przepracowałaś i przepracowujesz – oprócz marzeń, relacji miłosnych i przyjaźni jest dużo o stosunku do jedzenia, kobiecości czy o relacjach z pieniędzmi. Napisałaś bardzo osobistą książkę, która okazuje się jednocześnie poradnikiem.

Na którymś etapie swojej pracy zawodowej zorientowałam się, że 11 motywów powtarza się często w mojej praktyce warsztatowej, wykładowej i gabinetowej. Pomyślałam więc, że warto zgłębić właśnie te obszary, bo być może praca wewnętrzna nad nimi podniesie jakość życia nie tylko jednostki, lecz także całych rodzin, zespołów czy grup. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, bo wiele osób pisze do mnie, że tematy z „To nawet lepiej” pomagają im zrobić swego rodzaju diagnostykę, zastanowić się, „jak to jest u mnie w temacie na przykład relacji z rodzicami, z pieniędzmi czy przechodzeniem przez zmianę”. Na początku myślałam, że książka powinna być o jednym wątku, ale dzięki mojej redaktorce Karolinie Oponowicz zrozumiałam, że przede wszystkim powinna być „moja”, za co jestem jej bardzo wdzięczna. Mam więc nadzieję, że książka pomaga czytelnikom i czytelniczkom ułożyć, oczyścić i udrożnić te obszary, które sprawiają im trudność. I że dzięki temu będzie nam się żyło odrobinę lepiej, lżej i spokojniej.

Fot. Materiały prasowe

 

Basia Czyżewska
  1. Styl życia
  2. Psychologia
  3. „To nawet lepiej”: Joanna Chmura uczy w swojej książce, jak trudności zamieniać w szanse
Proszę czekać..
Zamknij