Choć do gabinetu jurorki Vogue Beauty Awards przychodzą Jennifer Aniston, Cate Blanchett i Kim Kardashian, Joanna Czech nie lubi określenia „kosmetyczka gwiazd”. Każdą klientkę traktuje na równi.
Co pomogło ci na początku kariery?
To, że potrafiłam zaopiekować się klientkami kompleksowo. My, Polki, nie porzucamy raz zaczętego projektu, gdy coś nam nie wychodzi. Podnosimy się i idziemy naprzód. Waga, jaką przykładamy do edukacji, też ma znaczenie. Policzyłam kiedyś, że uczyłam się 12 760 godzin. W Stanach od kosmetyczki wymaga się 600-1000 godzin praktyk. Wiedza zdobyta w Polsce zapewniła mi dobry start w Ameryce. Potrafiłam wytłumaczyć klientce, dlaczego nie polecam danego produktu czy zabiegu. Od początku też traktowałam wszystkich na równi. Kim Kardashian podkreśla, że jestem jedyną osobą, która przepisała jej coś, co zmieniło jej skórę. Uważam, że nie ma dermatologa, który zna skórę tak dobrze, jak kosmetyczka. Do tego, co robię, podchodzę bardzo poważnie.
Chodzisz czasem do dermatologa?
Oczywiście! Znalazłam doświadczonego dermatologa, który dwa razy w roku ogląda moją skórę pod lupą. Jest zaskoczony, ile wiem na temat tego, jak skóra reaguje na dotyk i na składniki. Gdy masuję twarz przez 15 minut, mogę ci powiedzieć, czy masz tendencję do rozszerzonych porów, czy twoja skóra jest sucha czy przesuszona, tłusta, z egzemą. W moim technikum kosmetycznym w Białymstoku nauczycielka powiedziała mi, żeby zawsze traktować mięśnie jak ciasto, a skórę jak gąbkę. To jest moja dewiza do dziś. Nie boję się głębokiego masażu, bo wzmacnia mięśnie.
Jak znalazłaś się w Stanach?
W 1989 r., gdy miałam 25 lat, zostałam zaproszona do Chicago przez wydawczynię polskiego czasopisma „A Propos”. Pisałam porady kosmetyczne do dwóch pierwszych wydań i robiłam zabiegi. Po dwóch miesiącach przeniosłam się do Nowego Jorku i zaczęłam pracę jako kosmetyczka, najpierw robiłam manicure i pedicure, nawet ten medyczny: usuwałam odciski, wrastające paznokcie, a jednocześnie tworzyłam makijaże. Moja praca dyplomowa o oprawie oczu obejmowała wszystko, co dotyczy tej okolicy twarzy: od makijażu Kleopatry po makijaż filmowy, teatralny, ślubny, wzmacnianie mięśni, higienę. Pierwsze klientki przychodziły do mnie jednak głównie na zabiegi na twarz, mani, pedi, wosk i brwi.
W Nowym Jorku pracowałam w studiu na Upper Westside na Manhattanie. Tam byłam na pierwszej i jedynej rozmowie o pracę w życiu. Potem, kiedy przeprowadziłam się do Dallas, miałam list polecający od Anny Wintour. To pomogło mi zdobyć nowe klientki. Otworzyłam własny salon.
Kto był twoją pierwszą znaną klientką?
Modelka Trish Goff. Robiłam jej manicure i pedicure na okładkę „Vogue’a” w grudniu 1995 r. Potem były Natasha Richardson, Kyra Sedgwick, Kevin Bacon, Sting i jego żona Trudie Styler, Kim Cattrall. Później pojawiły się Uma Thurman, Kate Winslet, Cate Blanchett, Christy Turlington, Anna Wintour, a następnie, jak ja to nazywam „nowa fala”, czyli siostry Hilton i klan Kardashianów. Byłam zatrudniana przez produkcje filmowe. Po gabinecie w Dallas otworzyłam drugi, w Nowym Jorku. Odwiedzają mnie tu Amber Valletta, Carey Mulligan, Jennifer Aniston. Uwielbiam je wszystkie!
Zaufanie jest w twojej pracy kluczowe?
Tak. Jestem dobrym słuchaczem. Z moich obserwacji wynika, że osoby, które to robią: makijażyści czy fryzjerzy, potem często są odsuwani, bo wiedzą za dużo.
Jak udaje ci się utrzymać pozycję w branży?
Klienci wiedzą, że doradzę im najlepiej, jak umiem, i szczerze powiem, jeśli coś jest bez sensu. Nie wychodzą ode mnie z dziesiątkami buteleczek. Uczę, że pielęgnacja to tylko część całościowego spojrzenia na ciało. Sport był dla mnie zawsze bardzo ważny. Od siódmego roku życia chodziłam do szkoły sportowej, trenowałam co najmniej 20 godzin tygodniowo, grałam w koszykówkę, przez 12 lat biegałam 5 km dziennie, potem brałam udział w międzyszkolnych maratonach.
Czym twoje pierwsze zabiegi różniły się od tych dzisiejszych?
W Polsce u kosmetyczki robiło się głęboką maseczkę, sollux, rozpulchnianie, wyciskanie (nie wolno było opuścić ani jednego wyprysku). Trwało to bite dwie godziny. Przez kolejne półtorej godziny masowałam i nakładałam dużo nawilżających masek. W Stanach na zabieg miałam tylko 50 minut. Byłam tam pierwszą osobą, która stosowała peeling kawitacyjny. Teraz, kiedy pokazuję klientkom ziołowe maseczki, które już wtedy robiłam, uważają to za coś egzotycznego. Mieszam napar z lipy i rumianku z siemieniem lnianym i płatkami owsianymi.
Jak zaczęła się historia twojego słynnego masażu, który nazywasz slappingiem?
W Polsce nauczyłam się podstawowych ruchów masażu. Różne linie kosmetyczne uczą różnych technik. Z każdej zaczerpnęłam trochę, inspiruję się też ruchami typowymi dla japońskiego masażu Kobido.
Jakie składniki kosmetyków zawsze się sprawdzają?
Kwas hialuronowy, ale tylko ten o bardzo małych cząsteczkach, wierzę też w witaminę C. Sama używam teraz witaminy C marki Oio, Environ. Ważne, żeby używać różnych antyoksydantów jednocześnie, wtedy nawzajem wzmacniają swoje działanie, dlatego witaminę E używam razem z C. Lubię też witaminę A, zwłaszcza Palmitynian retinylu, czyli formę estru. Kombinacja ACE to mój konik, podobnie jak glutation, który jest bardzo nowoczesnym składnikiem, połączeniem trzech peptydów. Lubię w produktach ekstrakty z alg, bo mają silne działanie oczyszczające. Z zabiegów lubię mikroprądy, przyglądam się laserom. Wierzę w odmładzającą moc czerwonego światła LED, które stymuluje produkcję kolagenu. Moja ulubiona lampa Celluma jest tak zaprojektowana, że można nią naświetlać twarz, brzuch, kolana.
Niełatwo ulegasz trendom?
Nie można kupować tego, co używa koleżanka, a do tego sprowadzają się trendy. Dlatego teraz szykuję kapsułę własnych kosmetyków opartą na doświadczeniach z ostatnich 35 lat.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.