Książka „27 śmierci Toby’ego Obeda” Joanny Gierak-Onoszko, Polki, która kilka lat temu wyjechała do Kanady, jest poświęcona ciemnym kartom historii tego kraju. W ciągu kilkudziesięciu lat przez 140 szkół z internatem przeszło tu 150 tysięcy rdzennych dzieci. Większość z nich doświadczyła biedy, gwałtów i przemocy. Państwo kanadyjskie, przy współudziale Kościoła, w systemowy sposób dążyło do wyniszczenia kultury rdzennych mieszkańców.
Jak trafiłaś do Kanady?
Mój mąż, dziennikarz, dostał w Kanadzie propozycję pracy. Decyzja o wyjeździe zapadła nagle. Mieliśmy kilka tygodni na spakowanie dwójki dzieci i całego dobytku. Nie wiedzieliśmy, czy to wyjazd na chwilę, czy na zawsze, bo kontrakt był bezterminowy. To był skok za głęboką wodę i na głęboką wodę. Wyobrażenia o Kanadzie miałam pewnie podobne jak większość Europejczyków – to kraj przyjazny i dobry do życia. Przekraczałam granicę bez specjalnych oczekiwań, ale też bez obciążeń, gotowa chłonąć nową rzeczywistość. Po przyjeździe zajęłam się organizowaniem naszego życia i pracą dziennikarską.
Co skłoniło cię do zajęcia się tak trudnym tematem?
Pisałam wówczas korespondencje dla tygodnika „Polityka”, zajmując się bieżącymi tematami gospodarczo-społecznymi. Choć słyszałam o sprawie residential schools, kanadyjskich szkół z internatem, to minęło sporo czasu, zanim poczułam, że mam odwagę się z tym tematem zmierzyć.
W 2017 roku w Kanadzie przygotowywano się akurat do hucznych obchodów 150-lecia istnienia państwowości. Nie wszyscy jednak mieli ochotę świętować. Część mieszkańców przypominała, że kraj wciąż nie rozliczył się z win wobec ludzi, którzy zamieszkiwali te ziemie na długo przed przybyciem Europejczyków.
W roku 2017 Kanada hucznie świętowała jubileusz powstania państwowości, ale dla wielu osób była to rocznica zbudowania opresyjnego państwa, które próbowało odebrać Pierwszym Narodom ich tożsamość i stworzyło mechanizm, mający na celu ich wyniszczenie. W Toronto obok radosnych plakatów z napisem „Canada150” pojawiały się wlepki z napisem „Canada15000”. Rdzenni mieszkańcy Kanady mówili: „Żyjemy tu od piętnastu tysięcy lat, niemal od zawsze, to nie jest nasze święto”. W Kanadzie dziś nie używa się słów „Indianin” czy „Eskimos”, a potomkowie ludów, które zamieszkiwały te tereny przed przybyciem Europejczyków, są nazywani tak, jak sami sobie tego życzą – Inuitami, Innu, Metysami albo Pierwszymi Narodami. Razem tworzą społeczność Indigenous Peoples, rdzennych mieszkańców Kanady. Grupa ta stanowi około 5 procent mieszkańców kraju, są w niej ludzie mówiący różnymi językami, zamieszkujący odległe od siebie tereny i kultywujący odmienne tradycje.
Jak wyglądała kolonizacja terenów dzisiejszej Kanady?
Mówiąc w wielkim skrócie, jej historia sięga XVI wieku i nie przebiegała tak krwawo, jak podbijanie i zasiedlanie ziem położonych bardziej na południe, na terenie dzisiejszych Stanów Zjednoczonych. Dość długo rdzenni mieszkańcy i nowo przybyli osadnicy zyskiwali na wzajemnych kontaktach. Europejczycy potrzebowali przewodników, partnerów do wymiany handlowej, kogoś, kto odkryłby przed nimi bogactwo tych ziem. Miejscowi handlowali z nimi drewnem i futrami. Z czasem okazało się jednak, że apetyty kolonizatorów rosną. Zaczęli wdzierać się coraz głębiej w ląd, wypychając lokalną ludność z jej terenów. Zwieńczeniem tego procesu była Ustawa o Indianach – Indian Act, która weszła w życie w 1876 roku i z pewnymi zmianami obowiązuje do dziś. Jej celem była regulacja prawnego statusu rdzennych mieszkańców Kanady. W praktyce umożliwiła ona zamknięcie rdzennych mieszkańców w rezerwatach, ograniczenie ich praw i zawłaszczenie ziemi, a także utworzenie obowiązkowych szkół z internatem dla rdzennych dzieci.
Twórcy szkół chcieli wychować ich na nowych Kanadyjczyków?
Podbijanie kanadyjskich ziem nie odbyło się na drodze militarnej, bo na utrzymanie wojsk na tak ogromnym terenie nie było funduszy. A zakładanie szkół było tańsze niż wojna. Pierwsze takie placówki powstały na początku XIX wieku i były nieobowiązkowe. Ich zadaniem było przede wszystkim wychowanie rdzennych dzieci na modłę europejską – nauka francuskiego lub angielskiego, przyuczenie do zawodów takich jak ciesiołka lub kowalstwo czy do pracy na roli z użyciem technik i narzędzi używanych w Europie. Szkoły jednak nie cieszyły się popularnością, więc dość szybko zostały pozamykane. Niektórzy rodzice widzieli w placówkach prowadzonych przez Europejczyków szansę na awans cywilizacyjny dla swoich dzieci, większość jednak nie była zainteresowana edukacją proponowaną przez kolonizatorów. Idea szkół powróciła w latach 80. XIX wieku. Jeden z ojców założycieli Kanady i jej pierwszy premier, John A. Macdonald, zdecydował o powstaniu sieci placówek, które miały służyć cywilizowaniu rdzennych mieszkańców. Jedno z haseł towarzyszących jego kampanii wyborczej brzmiało: „Zabić Indianina w dziecku”. Zorientowano się, że posyłanie dzieci na parę godzin do szkoły na niewiele się zdaje, bo nadal pozostają one mocno związane z domem, ze swoją kulturą i językiem.
Na to też wymyślono sposób?
Wprowadzono obowiązek szkolny. Rozpoczęto przymusowe zamykanie w internatach. Dzieci spędzały w nich całe lata. Teoretycznie na wakacje mogły wracać do domów, ale w praktyce mało kto miał taki przywilej. Uczniów często umieszczano w szkołach odległych o tysiące kilometrów od rodzinnych wsi. Robiono to celowo, by odseparować od siebie rodziny. Tak więc stworzenie ogromnej sieci szkół było sposobem na bezkrwawą kolonizację. Ale do tego potrzebni byli jeszcze wychowawcy i nauczyciele, którzy mieliby „zabijać w dzieciach Indianina”. I tak na scenie tego dramatu pojawia się Kościół, przede wszystkim katolicki, choć działały też szkoły prowadzone przez księży protestanckich. Istniały również szkoły świeckie, lecz stanowiły mniejszość, więc większość dzieci była pod opieką katolickich zakonnic i księży.
Jak wyglądała nauka w szkołach?
Sprowadzała się w głównej mierze do katechizowania oraz przymusowej pracy, bo dzieci miały zarabiać na swoje utrzymanie. Odbywało się to pod przykrywką przyuczania do zawodu, w ten sposób w różnych przyszkolnych warsztatach i w polu pracowały nawet kilkuletnie dzieci. Od początku było wiadomo, że celem jest akulturacja, wynarodowienie i przecięcie więzów łączących lokalne społeczności. Przebiegało to w sposób dramatyczny. Dzieci były zabierane z domów już w wieku czterech-pięciu lat, często odbywało się to siłą. Po przyjeździe do szkoły rodzeństwa rozdzielano, dzieciom zabierano ich prywatne ubrania i przebierano je w mundurki, pozbawiano imion i nadawano numery, którymi zwracano się do nich przez lata pobytu w internacie. Od pierwszego dnia musiały spełniać polecenia i wykonywać komendy wydawane w językach, których nie rozumiały: po angielsku lub po francusku. Nie wolno im było pod żadnym pozorem używać rodzimych języków.
Bardziej niż szkołę przypomina to więzienie.
Tak, to dobre skojarzenie. Twórcy tych placówek wzorowali się na brytyjskim systemie szkół z internatem, ale także na amerykańskim systemie penitencjarnym. Przenosili rozwiązania z amerykańskich więzień na grunt kanadyjski. Po przekroczeniu progu szkoły dzieciom golono głowy i poddawano je dezynfekcji. Mieszkały w zbiorowych salach, często przepełnionych i zimnych, bo wiele szkół działało w byle jak skleconych stodołach czy oborach. Zdarzało się, że wybuchały w nich pożary, nie było właściwej opieki medycznej, uczniowie byli źle karmieni i narażeni na choroby. Gdy okazało się, że dzieci rodzi się za dużo i szkoły nie mają możliwości przyjęcia wszystkich, wprowadzono system kontroli rdzennej populacji. Dziewczynki poddawano przymusowej sterylizacji, celowo też przekazywano dzieciom zakażoną pościel i koce z prątkami gruźlicy, by zwiększyć ich śmiertelność. Trzeba powiedzieć, że nie były to izolowane przypadki, lecz celowo zbudowany system.
Historia kanadyjskich szkół z internatem to opowieść o patologiach rodzących się w hierarchicznych instytucjach, nad którymi nikt nie sprawuje kontroli. Kanada to wielki kraj, także geograficznie, a położone w odludnych, trudno dostępnych miejscach szkoły stanowiły idealny teren działań dla pedofilów. Dzieci były w nich całkowicie bezbronne. Przez dekady szkoły funkcjonowały bez jakiegokolwiek odgórnego nadzoru, opiekunowie, którzy znęcali się nad dziećmi i je wykorzystywali, pozostawali bezkarni.
Jak długo to trwało?
Pod koniec lat 60. XX wieku, w czasach rządów Pierre’a Elliotta Trudeau, ojca obecnego premiera Kanady Justina Trudeau, zmniejszano liczbę szkół i zmieniano większość z nich w placówki świeckie. Ostatnią szkołę zamknięto w roku 1996, ale nie oznaczało to, że sytuacja rdzennej ludności się poprawiła. Dorośli, którzy wyrastali z dzieci umieszczonych w internatach, często nie potrafili już nawiązać kontaktu ze swoimi rodzinami, nie znali ich języka. Latami słyszeli, że ich rodzice są brudnymi, prymitywnymi dzikusami, i po powrocie w rodzinne strony wstydzili się biedy i braku wykształcenia swoich krewnych. Alkoholizm, uzależnienia od narkotyków, przemoc, brak pracy, wykluczenie, choroby psychiczne, dysfunkcyjne rodziny – to wszystko dziedzictwo systemowej przemocy, której doświadczyły całe pokolenia rdzennych Kanadyjczyków. Szkół już nie ma, większość budynków rozebrano, ale pozostawiły one po sobie niezagojoną ranę i wielopokoleniową traumę.
Trzeba też pamiętać, że stopniowe wygaszanie programu szkół w drugiej połowie XX wieku nie wynikało li tylko z pobudek humanitarnych czy z opamiętania, ale w dużym stopniu z powodów czysto ekonomicznych. Okazało się, że rdzennych mieszkańców nie udało się wynarodowić, a szkoły generują same problemy. Ich absolwenci nie potrafią odnaleźć się w społeczeństwie, popadają w nałogi i konflikty z prawem. W dużej mierze żyją z zasiłków, a ich utrzymanie to dla państwa coraz większy koszt. Istniały oczywiście miejsca, w których nie dochodziło do nieprawidłowości, niektórzy uczniowie rzeczywiście zdobyli w szkołach umiejętności i kompetencje, z których potem w dorosłym życiu skorzystali. Mimo wszystko przytłaczająca większość ludzi mówi dziś o niewyobrażalnych krzywdach i zaniedbaniach, których latami doświadczali w państwowych placówkach.
O tym, co spotkało go w szkole z internatem, jako pierwszy w 1990 roku głośno powiedział Phil Fontaine, prawnik, polityk i biznesmen, długoletni przywódca rdzennych Kanadyjczyków. Na antenie publicznej telewizji mówił o tym, że był w szkole wykorzystywany seksualnie.
Dodał także, że przemoc, której doświadczasz jako dziecko, infekuje cię na całe życie, jako dorosły człowiek sam stosujesz ją wobec innych. Widzowie przeżyli szok. Wyznanie Fontaine’a uruchomiło lawinę głosów, zapoczątkowało wieloletni proces ujawnienia się ofiar, które zaczęły głośno mówić o krzywdach i domagać się za nie zadośćuczynienia.
Przełomowym momentem w sprawie poznania prawdy o szkołach był rok 2015, w którym opublikowano raport sporządzony przez Komisję Prawdy i Pojednania. Pokazywał on skalę tego, co przez lata działo się w Kanadzie od chwili uruchomienia szkół w XIX wieku do ich zamknięcia w latach 90. XX wieku. Przez 140 placówek przeszło 150 tysięcy rdzennych dzieci, z których większość doświadczyła gwałtów i przemocy. Raport potwierdził to, co od jakiegoś czasu mówili uczniowie – państwo kanadyjskie, przy współudziale Kościoła, przez lata współtworzyło przemocową machinę, której celem było całkowite wyniszczenie kultury rdzennych mieszkańców. O człowieku, który był w szkole z internatem, mówi się dziś w Kanadzie survivor, czyli „ocaleniec”, za pomocą słowa używanego wcześniej na określenie kogoś, kto przeżył Holocaust. Słowo „ofiara” nie oddaje tego, przez co przeszli absolwenci szkół, i tego, jak przemoc wpłynęła na ich późniejsze życie.
Jak wyglądała praca nad książką? Jako Polce i Europejce łatwiej czy trudniej było ci przekonać ocaleńców, by opowiedzieli ci swoje historie?
Dla tygodnika „Polityka” napisałam duży tekst na temat wątpliwości dotyczących obchodów 150-lecia istnienia Kanady, w którym wspominałam też o sprawie szkół. Czułam, że ten temat wymaga rozwinięcia, ale szukałam punktu zaczepienia. Jesienią 2017 roku kanadyjską prasę obiegło zdjęcie, na którym premier Justin Trudeau przytula Toby’ego Obeda, ocaleńca z Labradoru. Obraz dwóch mężczyzn tonących w objęciach i we łzach był niezwykle poruszający. Jako reporterka postanowiłam jednak zbadać, co się za nim kryje. To zdjęcie była nitką, której się uchwyciłam. Konkret, który pozwolił mi zacząć pracę nad książką.
Nie było to łatwe zadanie. Ocaleńcy w większości nie chcieli ze mną rozmawiać, czemu wcale się nie dziwię, byłam przecież przyjezdną outsiderką. Są różne style pracy reporterskiej. Niektórzy od razu stawiają mikrofon przed osobą, która ich interesuje, i proszą o pół godziny rozmowy na bardzo intymne tematy. Ja starałam się najpierw nawiązać relacje z moimi bohaterami. Zależało mi na ustawieniu ich opowieści w konkretnej perspektywie, obudowaniu ich faktami i informacjami, które pozwolą polskim czytelnikom zrozumieć złożoność sytuacji w Kanadzie. Do Toby’ego Obeda próbowałam najpierw dotrzeć przez Facebook, ale udało mi się z nim skontaktować dopiero, gdy odnalazłam gospodę, w której bywa. Napisałam do jej właścicielki, że szukam kontaktu z Obedem, zostawiłam swój numer telefonu. Chwilę potem Toby się do mnie odezwał. W niektórych przypadkach pomogli mi też kanadyjscy dziennikarze, którzy zajmują się sprawą szkół i pojednania. Z większością moich bohaterów rozmawiałam osobiście, choć byli też tacy, którzy odmówili mi rozmowy, na przykład Phil Fontaine. Fragmenty książki, które dotyczą jego historii, napisałam na podstawie archiwów telewizyjnych.
Bohaterowie książki to często osoby, które dziś działają na rzecz pojednania.
Tak, większość nie zamknęła się w domach, walczą o zadośćuczynienie dla rdzennych mieszkańców i aktywnie działają na rzecz pojednania. Tak jak Evelyn Korkmaz. Wiąże się z nią jeden z cudów reporterskich, które przydarzyły mi się podczas pisania tej książki. Evelyn jest ocalałą ze szkoły Świętej Anny w Fort Albany w Ontario, którą prowadzili księża oblaci, misjonarze Maryi Niepokalanej, a pomagały im szarytki, siostry miłosierdzia z Ottawy. Znałam część jej historii z akt sądowych, ale nie wiedziałam, kim jest, była ukryta pod numerem, jej nazwisko ani nawet płeć nigdzie się nie pojawiały. Czytając jej zeznania, czułam, że pod tym numerem kryje się kobieta, że jest niezwykle silna i nie mówi wszystkiego. Postanowiłam ją odnaleźć. Dotarłam do niej dzięki pomocy Susan Enberg, reżyserki dokumentu o szkole Świętej Anny i jej uczniach. Evelyn jest współzałożycielką i aktywistką organizacji, które walczą o sprawiedliwość dla dzieci wykorzystywanych seksualnie, przede wszystkim przed kler, ale o swojej prywatnej historii nie rozmawia z dziennikarzami. Kiedy się spotkałyśmy, zapytałam, dlaczego zgodziła się ze mną porozmawiać. Odpowiedziała, że zanim trafiła do Świętej Anny, chodziła do innej szkoły, którą wspomina bardzo dobrze, a tę szkołę prowadziły polskie zakonnice. W tym wypadku to, że jestem Polką, otworzyło mi drogę. Evelyn rozmawiała ze mną bardzo otwarcie. Poznałam jej historię jako jedna z pierwszych. Dzięki temu polscy czytelnicy mają okazję poznać ją jeszcze przed Kanadyjczykami.
To wstrząsająca historia. Evelyn Korkmaz przez lata była torturowana i gwałcona przez swoich szkolnych kolegów.
Evelyn wielokrotnie mówiła publicznie, że jest ofiarą przemocy, ale bardzo długo nie uważała się za ocalałą, ponieważ krzywda nie spotkała jej ze strony księży, zakonnic czy wychowawców, ale ze strony uczniów. To niejedyny taki przypadek. Przemoc rodzi przemoc, jak mówił Phil Fontaine. Tragizm historii szkół polega między innymi na tym, że ocaleńcy często sami okazują się także oprawcami. Prawnicy odmawiali Evelyn zajęcia się jej sprawą, ponieważ okazało się, że jej oprawcy są jednocześnie ich klientami – ofiarami nadużyć w tej samej szkole. Na tym polega zaklęty krąg zła, który uruchomiono w Kanadzie i który dziś wiele osób próbuje przerwać.
Czy ktoś poniósł odpowiedzialność za to, co działo się w szkołach? W książce opisujesz sprawę byłej zakonnicy Anny Wesley, opiekunki ze szkoły Świętej Anny. Skazano ją za wieloletnie znęcanie się nad dziećmi. Z książki dowiadujemy się, w jakich warunkach pracowała. Miała pod stałą opieką ponad setkę chłopców, była przemęczona i wielokrotnie prosiła o wsparcie i zatrudnienie dodatkowych opiekunów. Pomocy nie otrzymała. Piszesz też, że była rdzenną Kanadyjką, więc sama ukończyła szkołę z internatem. Czy to nie znaczące, że dyrektorzy szkół awansowali i dożywali spokojnie swych dni, a skazano znajdującą się nisko w szkolnej hierarchii rdzenną kobietę?
Cieszę się, że o tym wspominasz. Historia Wesley i nadużyć w szkole Świętej Anny jest w Kanadzie znana i dyskutowana, dlatego nie mogłam jej w tej opowieści pominąć. Najłatwiej byłoby przedstawić Annę Wesley jako kanadyjską siostrę Bernardettę, zło wcielone. Ale rzeczywistość jest jednak bardziej złożona i niejednoznaczna. Przy badaniu tej sprawy przytrafił mi się kolejny cud reporterski. Podczas przeglądania zapisów sądowych z procesu Wesley odkryłam, że ona sama była absolwentką Świętej Anny.
Innym to umknęło?
Trudno w to uwierzyć, ale w głównym nurcie właściwie nie wskazywano na ten wątek. Media opisywały Wesley, zgodnie z prawdą, jako siostrę szarytkę z Ottawy, która krzywdziła rdzenne dzieci. Zapominano jednak dodać, że sama była ocalałą po szkole, w której potem znęcała się nad podopiecznymi. Ja natomiast chciałam się dowiedzieć, skąd wzięła się Anna Wesley, co uczyniło ją zdolną do czynów, które popełniła. Opisując warunki jej pracy, nie chciałam usprawiedliwiać jej zachowania, tylko pokazać czytelnikom jej postać w szerszej perspektywie. Bywa, że ludzie, których postrzegamy jako monstra, sami doświadczyli przemocy, a ofiary bywały katami dla swoich koleżanek i kolegów. W książce próbuję pokazać ogromne skomplikowanie, zapętlenie tej historii, a nie chwytliwy medialnie obraz, czyli bezwzględną zakonnicę i bezbronne dzieci.
Razem z Anną Wesley przed sądem postawiono pomocników kucharzy, personel techniczny i jeszcze jedną zakonnicę ze szkoły Świętej Anny. Żaden z księży odpowiedzialnych za prowadzenie tej placówki nie został pociągnięty do odpowiedzialności. Rząd kanadyjski do dziś próbuje ścigać sprawców przemocy w szkołach, rozsyła za nimi międzynarodowe listy gończe. Wiadomo o księżach, którzy dożywają swych dni w domach dla emerytowanych duchownych we Francji, pozostając poza zasięgiem kanadyjskiego prawa. Papież Franciszek, mimo próśb ze strony ocaleńców i wezwań ze strony kanadyjskich parlamentarzystów, nie przeprosił za winy Kościoła w sprawie szkół z internatem ani nie przyjechał do Kanady na spotkanie z pokrzywdzonymi.
Jak przebiega proces pojednania? Kanadyjczykom udaje się mierzyć z własnymi winami?
Moim zdaniem podejmują oni ogromny wysiłek, by stawić im czoła. Wiele osób z mojego pokolenia o tym, co działo się z rdzennymi dziećmi, dowiedziało się z gazet, bo nie było to częścią historii nauczanej w kanadyjskich szkołach. Dziś to się zmieniło. O kolonizacji i jej tragicznych skutkach uczy się w szkołach. Najmłodsi Kanadyjczycy, oczywiście odpowiednio do swojego wieku, dowiadują się nie tylko, kto kiedyś żył na tych ziemiach, lecz przede wszystkim dlaczego tych ludzi już nie ma. A nie ma ich nie dlatego, że odeszli czy wymarli, ale dlatego, że zostali wypędzeni lub zamknięci w rezerwatach. Współcześnie każdy obywatel Kanady – nieważne, czy mieszka tu od pokoleń, czy jest emigrantem – zobowiązany jest do poznania historii państwa, także jej ciemnych kart.
Zmieniła się też polityka rządu wobec ocaleńców. Powołano Komisję Prawdy i Pojednania, która szczegółowo zbadała historię szkół. Toby Obed długo walczył o odszkodowanie od federalnego rządu Kanady dla siebie i innych ocaleńców z Labradoru i Nowej Fundlandii. Rządowi prawnicy na wszelkie sposoby próbowali nie dopuścić do jakiejkolwiek ugody. Ale w 2015 roku fotel premiera objął liberał Justin Trudeau. Sprawa przybrała całkiem nowy obrót. Porozumienie, o które tak długo walczono, podpisano niemal natychmiast, a pokrzywdzonym wypłacono wielomilionowe rekompensaty. Te przeprosiny i ich wymiar ekonomiczny są bardzo ważne, choć oczywiście pieniądze nie zrównoważą doznanych krzywd.
Trudeau jest w Kanadzie ikoną zmiany polityki państwa i pojednania.
Jako szef rządu wykonał szereg gestów wobec rdzennych mieszkańców, przeprosił i prosił o wybaczenie, powołał też na przykład specjalną komisję, która bada skalę i przyczyny przemocy wobec rdzennych kobiet. Trudeau często wzrusza się, a nawet płacze na różnych uroczystościach poświęconych pojednaniu. Pamiętajmy jednak, że robi to nie prywatnie, lecz pełniąc swoje obowiązki. Nie neguję jego wrażliwości, bo to człowiek o wielkiej empatii i czułym radarze. Ale reprezentuje swoich wyborców. Ubiegając się o władzę, wpisał do swojego programu pojednanie z Pierwszymi Narodami. Nie jest to więc tylko jego osobista walka. To Kanadyjczycy domagają się od swych władz rozliczenia z przeszłością, otwartej powszechnej debaty na temat przeszłości kraju. Kanada to nie tylko raj, jak lubimy sobie wyobrażać, a Kanadyjczycy, jak wszyscy, mają wiele powodów do dumy ze swej historii, ale także powody do wstydu. Jako Europejka i Polka zazdroszczę im jednak tego, że potrafią dziś odważnie i otwarcie dyskutować o bolesnej przeszłości swojego kraju. Proces pojednania jest w Kanadzie możliwy, bo zdecydowano się na odkrycie wszystkich faktów w całej ich potworności, bez zatajania, bez usprawiedliwień i żadnych „ale”. W tym bez wątpienia Kanada rzeczywiście jest międzynarodowym liderem. Bez poznania prawdy o przeszłości, choćby najtrudniejszej, niemożliwe jest budowanie przyszłości. No i bez prawdy nie ma też pojednania.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.