Patrzy czujnie i czule. Spogląda z miłością, z przymrużeniem oka, z empatią. Widzi emocjonalnie, ale i krytycznie. Dostrzega czerń, biel i wszystkie odcienie szarości. Joanna Helander, z domu Koszyk, fotografka utkana z polsko-śląsko-niemiecko-żydowskich wątków, od ponad 40 lat mieszka w Szwecji.
W Krakowie na rynku pada deszcz, pada też na Brackiej i na Kazimierzu, gdzie spotykamy się z Joanną na wystawie „Baby patrzą” w Muzeum Etnograficznym, pokazywanej podczas trwającego właśnie Miesiąca Fotografii. Ruchy ma szybkie, spod siwej grzywki obserwują mnie z ciekawością wesołe oczy. Gdy mówi, słychać w tle „ślůnsko godkę”. I to jest piękne. Joannie towarzyszy Bo Persson, przez polskich przyjaciół nazywany Buba, szwedzki reżyser, z którym wspólnie robią filmy dokumentalne. Teraz on robi nam zdjęcia podczas wywiadu, wtrącając komentarze w polsko-angielsko-śląskim wolapiku. Zanim skończy się ta rozmowa, odwiedzą nas jeszcze Mats – szwedzki szwagier Joanny i jej przyjaciółka z córką, a ja zostanę zaproszona do letniego domku fotografki pod Göteborgiem. – Cała Joanna – powie mi potem ktoś. Entuzjastka życia, siostra-łata, kobieta opleciona siecią relacji, zawsze otwarta na każdego.
Śląska Rzeczpospolita Babska
– Czy baby patrzą inaczej niż chłopy? Widzą coś innego? – pytam fotografkę. – „Baby patrzą” to zdjęcie, które zrobiłam w rodzinnej Rudzie Śląskiej w 1977 roku, kiedy przyjechałam do Polski pierwszy raz od czasu szwedzkiej „emigracji” – mówi Helander. – Iwona Kurz, która napisała esej do katalogu tej wystawy, przywołała w nim poezję Anny Świrszczyńskiej, która też mówi o sobie: „jestem baba”. Baby to po śląsku po prostu kobiety. Po polsku „baba” nie kojarzyła się najlepiej, ale na szczęście feministki zaadaptowały to słowo, nadały mu inne znaczenie i teraz ta polska „baba” ma w sobie siłę. Czy baby patrzą inaczej? W kraju, gdzie mężczyźni całkowicie dominują baby, na pewno patrzą inaczej. Ale w naszej, nazwijmy to, zachodniej kulturze, różnice w podejściu do rzeczywistości między płciami się zacierają, liczą się bardziej te pomiędzy poszczególnymi jednostkami. A ja po prostu lubię kobiety. Dobrze się z nimi dogaduję. Od 50 lat towarzyszą mi przyjaciółki, mam siostrę, byłam bardzo blisko z moją matką. W naszej rodzinie istniało wiele kobiet, które zajmowały się nami, dziećmi i były to same silne indywidualności.
Joanna śmieje się, że czasem Bo skarży się na ten śląski matriarchat. Ale on natychmiast woła zza aparatu, że to nieprawda. Śląskie baby to prawdziwe iron women, bo mają wewnętrzną moc i niezależność, które on podziwia.
Sztafeta pokoleń
Pierwszy album, który Joanna wydała w Szwecji w 1978 roku, nosi znamienny, i częściowo polski, tytuł „Kobieta: en bok om kvinnor i Polen” („Kobieta: książka o kobietach w Polsce”). Wziął swój początek z pracy dyplomowej w szkole fotografii w Göteborgu. Są tam portrety bliskich Joannie śląskich kobiet, ale też tych napotkanych podczas podróży po Polsce. Jest studentka z Krakowa, listonoszka, przedszkolanka, fryzjerka… Autorka nie tylko fotografuje, ale też z właściwą sobie bezpośredniością, pyta je o codzienność, a zapiski dołącza do zdjęć. Patrząc na portrety robione przez Helander na przestrzeni dziesiątek lat (krakowska wystawa zawiera zdjęcia z okresu 1976-2012), odnajduję w nich nieskończone pokłady ciepła, empatii i miłości. Ze zdjęć spoglądają na mnie: mama, babcia, ciotka, kuzynki, przyjaciółki fotografki. Uśmiechają się: Irenka, Gabusia, Dziunia, babcine sąsiadki z Rudy: Moczygembina i Kołodziejczyczka. Pojawiają się fotografowane przez długie lata dorastające córki Basi, przyjaciółki autorki – bliźniaczki Karolina i Joanna albo ukochana siostrzenica Matilda, dziś psychoterapeutka. Sztafeta babskich pokoleń.
Wszystko, co rudzkie
Na początku była Ruda Śląska, którą Joanna jako młoda dziewczyna odczuwała jako opresję. Śmiejemy się, że dogłębnie poznała udręki małomiasteczkowego życia. „Nic, co rudzkie, nie było jej obce”. – Odkąd pamiętam, chciałam z Rudy uciec – wspomina. – Najpierw na romanistykę do Krakowa, potem do Szwecji. Czułam zawsze jakieś ograniczenie, trzeba było liczyć się z tym, co sąsiedzi powiedzą. Kościółek w każdą niedzielę i tradycyjny model życia, który mnie dusił. Nie pasowałam tam. W wieku 13 lat zaczęłam się bardziej ekstrawagancko ubierać. Wystarczyły czerwone rajstopy. Pamiętam w jakim szale matka je ze mnie zdzierała, kiedy została wezwana do szkoły w sprawie mego nieobyczajnego ubioru. Nasz dom był akurat dość liberalny, bo ojciec był urodzonym sceptykiem, pochodził z mieszanej, niemieckojęzycznej rodziny żydowskiej spod Opola. To już dawało pewien ton inności. To on mi tę inność zaszczepił. Poza tym imponowały mu nauka języków obcych i literatura. Mimo że za PRL-u sam był zmuszony do nieciekawej urzędniczej pracy poniżej kwalifikacji, w duszy był pisarzem. Pisał do mnie z Rudy fajne, humorystyczne, mądre listy i z nich zrobiłam potem książkę. Aż się prosiło, żeby dać im drugie życie, zwłaszcza że ojciec szybko zmarł i nie zdążyłam mu już zrobić wielu zdjęć.
Ślad przeszłości
– Joanna, opowiedz jeszcze, jak twój ojciec jako niemiecki Żyd, cudem przeżył wojnę 30 kilometrów od Auschwitz – przerywa nam Bo. – Ukrywał się potem w małym mieszkanku w Katowicach, o którym nikt nie wiedział, gdzie się znajduje, nawet jego krewni. W pewnym momencie szedł już na stację, skąd miał być deportowany, ale kiedy zobaczył setki Żydów z bagażami, odwrócił się na pięcie i uciekł. Gdyby nie to, Joanna dziś by nie istniała.
Pytam ją, czy tata o tym wszystkim opowiadał? – Rzadko – zamyśla się Joanna. – W młodym wieku człowiek się tym nie interesuje, a potem jest już za późno. Ciekawe, że całe rodzeństwo ojca, a było ich pięcioro, i jego mama przeżyli wojnę. Kaprys losu, nie ma na to żadnej reguły. Bo już rodzeństwo babci, które zostało w Luboszycach pod Opolem, zostało zamordowane. To pozostawiło w ojcu ślad. Po latach, jako jedyna w rodzinie, zaczęłam odgrzebywać, co się stało z tymi naszymi Żydami z Luboszyc. Wygoniono ich z domów, odebrano restaurację, którą prowadzili, pognano do Wrocławia, zabito. A wszystko przejął członek NSDAP. A po wojnie o tych miejscowych Żydach próbowano zapomnieć.
Więzienne dojrzewanie
Jest 1968 rok. Joanna Koszyk studiując romanistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, zachłystuje się studenckim życiem. Ale przychodzi antysemicka nagonka i tzw. wypadki marcowe, a w sierpniu wojska Układu Warszawskiego ruszają spacyfikować wolnościowe ruchy w Pradze. Joanna z koleżanką wywieszają z okna akademika transparent „Moskale, łapy precz od Czechosłowacji”. Opiekun studencki donosi na nie i po pokazowym procesie Joanna dostaje 10 miesięcy odsiadki. – Więzienie było ważnym doświadczeniem – wspomina. – Miałam dopiero 20 lat. Człowiek jest wtedy jeszcze prawie dzieckiem, a ja w tym myślenickim więzieniu prędzej dojrzałam. Poznałam kobiety z różnych środowisk, w tym niesamowitą Romkę, były tam księgowe, które wsadzono za bzdury i urzędniczki, które odsiadywały kary za „afery mięsne”. Widziałam absurd systemu, w którym ludziom podcina się skrzydła i ograbia z twórczych pomysłów. To wszystko mi się w Myślenicach wyklarowało. Muszę też powiedzieć, że mnie to wszystko wokół dość interesowało. Właśnie w więzieniu, w spotkaniach z tymi kobietami, tkwi zalążek fotografki, którą Joanna stała się później w Szwecji.
I cóż, że w Szwecji
Gdy ją wypuścili z więzienia, zmuszona była wrócić do Rudy, a tam nie miała nic do roboty. Poprosiła swojego szwedzkiego szwagra, żeby znalazł jej „papierowego męża”, bo paszportu inaczej nie dostanie. Tak pojawił się pan Helander, za którego wyszła Joanna i wyjechała za Bałtyk. – To, co miało być papierowym małżeństwem, stało się prawdziwym, trwającym 10 lat związkiem, więc zostawiłam sobie nazwisko męża – opowiada. – Wielką troską otoczyła mnie wtedy jego rodzina, zwłaszcza matka, dlatego nie znoszę głupich dowcipów o teściowych. Wbrew stereotypom o Skandynawach, że są chłodni i zdystansowani, ja doświadczyłam czegoś zupełnie innego. Szwed jest bardziej wyciszony, ale też bardziej uczciwy w relacjach. Więzi w szwedzkich rodzinach są bardzo silne i trwałe, a przyjaźnie – na całe życie.
Joanna miękko weszła w nowe otoczenie, szybko też wybrała swoją drogę. Stała się nią fotografia oraz życie aktywistki, zajmującej się promowaniem polskiej kultury w Skandynawii. – Nie musiałam uciekać, ja chciałam! Wszystko, żeby wyrwać się z tej klaustrofobii, duchoty polskiej. Ale oczywiście potem chciałam też wracać. Gdybym nie mogła, byłoby to znów kolejnym ograniczeniem i tragedią. Pięć lat po wyjeździe, w 1971 roku, wróciła więc do Polski i… zakochała się w swojej Rudzie. – Zorientowałam się, że z zewnątrz inaczej się na to wszystko patrzy. Kiedyś miejscowa architektura wydawała mi się brudna i brzydka, teraz odkrywałam, że wśród familoków istnieją prawdziwe perły. Poza tym czułam silną więź z ludźmi, z językiem śląskim, z poezją nazw. Zaakceptowałam swoje korzenie i zdecydowałam, że chcę to opisać. Chcę nie tylko Rudę, ale i Polskę, pokazać w Szwecji. Nie tę oficjalną, ale codzienną, międzyludzką. I tak to już trwa kilkadziesiąt lat.
Zapis poetycki
Prace fotograficzne Joanny Helander, zwykle czarno-białe, utrzymane w nurcie fotografii dokumentalnej, często przyrównuje się do słynnego „Zapisu socjologicznego” Zofii Rydet. A jak sama fotografka odnajduje się w tym porównaniu? – Z całym szacunkiem dla Zofii Rydet, którą zresztą poznałam i która chciała, żebym jej towarzyszyła w fotograficznej podróży w białostockie, różnice między nami są zasadnicze – stwierdza. – Ona dokumentowała, ale nie komentowała tego, co fotografuje. Nie miała do tego podejścia krytycznego, a moja książka „Kobieta” to była jednak krytyczna analiza sytuacji kobiet w Polsce. Gdy wyjechałam, zobaczyłam, jak inaczej żyje się kobietom w Polsce, niż w Szwecji, w której udało im się z męskiego świata znacznie więcej odzyskać dla siebie. Robiąc zdjęcia, czytałam więc wszystko, co się da z literatury socjologicznej o kobietach w Polsce. Nie miałam może ambicji naukowych, ale już dziennikarsko-reporterską – tak. Iwona Kurz ładnie nazwała to, co robiłam „zapisem poetyckim”, w przeciwieństwie do „zapisu socjologicznego Rydet. To mi się bardzo podoba.
Nowy kraj pokazał Joannie Helander też inną mentalność, naturalne podejście do ciała, większą otwartość obyczajową. – Tam rzeczywiście jest większa swoboda obyczajów i to mi natychmiast dało taki oddech, pozwoliło przeciąć pępowinę. Rodzina daje oparcie, ale może też stłamsić. Dlatego tak ważne są „rodziny z wyboru”. Dla mnie taką artystyczną rodziną był np. Teatr Ósmego Dnia, przez który poznałam potem Bo. On zaprosił ich do Sztokholmu, a ja do Göteborga. Pierwszy film, jaki wspólnie nakręciliśmy, był właśnie o tym teatrze. Ja wprawdzie od zawsze piszę i fotografuję, ale brakowało mi jeszcze czegoś bardziej zmysłowego – troszkę dźwięku, zapachu, aury dookoła. To właśnie dał mi film, który uważam za medium totalne, działające najmocniej.
Enklawy wolności
Kiedy przyjechała do Polski po kilku latach emigracji, nagle doznała olśnienia, że w jej dawnym kraju istnieje „coś tak niemożliwego, jak awangardowy teatr”. – Wcześniej nie słyszałam o tym, że w tym PRL-owskim zatrzaśniętym społeczeństwie istniały takie enklawy wolności jak Teatr Dnia Ósmego. Miałam szczęście, że akurat na nich trafiłam. Podobny szok przeżyłam, kiedy w 1978 roku zobaczyłam film Wajdy „Człowiek z marmuru”. Jak ktoś mógł za komuny zrobić tak dobry film na temat zagmatwanych stalinowsko-peerelowskich polskich historii? Poczułam, że dla czegoś takiego warto tu wracać.
Zaprzyjaźniła się z Ewą Wójciak i aktorami Teatru Dnia Ósmego, poprzez których weszła w środowisko poetów Nowej Fali i zajęła się przekładem poetyckim. Stała się nadworną fotografką Wisławy Szymborskiej, którą sfotografowała pierwszy raz w 1984 roku i poświęciła jej album fotograficzny „Gdyby ta Polka była w Szwecji”. Powstała cała seria portretów artystów, nazywanych przez autorkę zbiorczo „Poetami” (którą także oglądać można na krakowskiej wystawie). – Mówię i piszę po szwedzku bardzo dobrze, ale zauważyłam, że kiedy czytam poezję po polsku, to trafia ona w człowieku w zupełnie inny „teren”, niż po szwedzku. Czuję, jakbym miała dwa krwiobiegi w jednym ciele. I to nie jest schizofrenia, bo one splatają się we mnie w całość. A może jest tak dlatego, że w naszym domu był i śląski i niemiecki i polski. I to było oczywiste. Kiedy mój ojciec rozmawiał z siostrami po niemiecku, nie pytaliśmy dlaczego. To był ich język rodzinny. Joanna Helander wie, że dostęp do różnych języków i kultur to jej bogactwo. Tym bogactwem dzieli się z nami.
„Baby patrzą. Joanna Helander, fotografie 1976–2012”. Wystawa w Muzeum Etnograficznym w ramach Miesiąca Fotografii w Krakowie, czynna do 23 czerwca 2019.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.