Znaleziono 0 artykułów
28.11.2019

Joanna Piotrowska: Wszędzie widzę piekło kobiet

(Fot. Luka Łukasiak)

Jest takie oczekiwanie, by Feminoteka ciągle czymś zaskakiwała, by za każdym razem był efekt „wow!”. Ale w trudnych tematach należy cieszyć się z małych zmian – mówi Joanna Piotrowska, założycielka Feminoteki, trenerka samoobrony i asertywności dla kobiet i dziewcząt WenDo, ekspertka antydyskryminacyjna. Z działaczką rozmawiamy przy okazji kampanii „16 dni przeciw przemocy ze względu na płeć”.

Kim jest dla ciebie feministka?

To osoba, która angażuje się w pracę na rzecz innych kobiet i obrony ich praw. Dla mnie feminizm oznacza działanie. Dla mnie to zaszczyt móc powiedzieć o sobie „feministka”.

Jak zostałaś feministką?

Przyjechałam do Warszawy i poznałam środowisko feministyczne. 20 lat temu zaczęłam współpracować z Ośrodkiem Informacji Środowisk Kobiecych. W 2001 roku założyłam Feminotekę – najpierw jako księgarnię feministyczną i serwis kulturalny, od 2005 roku działa jako fundacja.

(Fot. Luka Łukasiak)
(Fot. Luka Łukasiak)

Wtedy, na przełomie lat 90. i 2000., możliwości rozwoju zawodowego w Warszawie były ogromne. Dlaczego wybrałaś tę trudniejszą drogę?

Ze względu na poszukiwanie sensu. Wcześniej byłam dziennikarką, ale w tamtej pracy czułam, że stoję w miejscu. Gdy przyszła recesja, z dnia na dzień straciłam wszystkie zlecenia. Wróciłam do domu, umyłam okna i stwierdziłam, że muszę coś zmienić. Zrozumiałam, że w tym, co robię, jest jakiś fałsz, że się do czegoś zmuszam. „Trudno”, powiedziałam sobie. Stwierdziłam, że póki nie będę miała pomysłu w stu procentach zgodnego ze mną, nie będę podejmować żadnych działań. Bardzo dużo wtedy czytałam, trafiłam na „Biegnącą z wilkami” Clarissy Pinkoli Estes. I choć nigdy tej książki nie skończyłam, bo była dla mnie zbyt newage’owa, zainspirowała mnie do działania. Potem trafiłam na „Kobiety i duch inności” Marii Janion – i to już było prawdziwe objawienie.

Zrozumiałam, że muszę się zająć  książkami, bo one mają ogromny wpływ na moje życie. I postanowiłam założyć księgarnię feministyczną. Nie miałam funduszy na stacjonarną, powstała więc internetowa. Z czasem się okazało, że założyłam pierwszy feministyczny serwis w Europie Środkowo-Wschodniej. Feminizm nie był wtedy w Polsce zbyt popularny, więc nie zarabiałam na tym biznesie pieniędzy. Musiałam poszukać zatrudnienia. I tak trafiłam do OŚKI, a potem założyłam własną fundację. W międzyczasie skończyłam kurs trenerski WenDo, poznałam metody przeciwdziałania przemocy wobec kobiet i moja uwaga poszła w tę stronę. 

Wrażliwość na kwestie równouprawnienia miałaś od zawsze?

Tak, od dzieciństwa. Pochodzę ze Świdnicy na Dolnym Śląsku. Tam w latach 80. o feminizmie nie słyszano. W domu nie było języka, żeby o tym mówić. Wśród rówieśników w rodzinie miałam niemal samych chłopców. Widziałam, że są traktowani inaczej niż ja. Pozwalało im się na więcej. Nie byłam w stanie zrozumieć, dlaczego tak jest. Dopiero gdy w połowie lat 90. przyjechałam do Warszawy i poszłam na spotkanie organizacji feministycznej, poczułam, że te kobiety mówią moim głosem. Wtedy rozpoczęła się moja świadoma feministyczna droga.

Teraz rodzina wspiera cię w twoich działaniach?

Tak, absolutnie. Przypominają sobie wzajemnie, żeby wpłacić 1 proc. podatku na Feminotekę. Są po mojej stronie.

A tobie z czasem ubyło idealizmu?

I tak, i nie. Spotkałyśmy się ostatnio z dziewczynami, z którymi działałam feministycznie w latach 90. Rozmawiałyśmy o tym, że nasza działalność wymagała kiedyś miejsca spotkań, a Manifa była raz w roku. Dziś mnóstwo dzieje się w sieci. Czasem docierają do mnie pretensje młodego pokolenia, że ruch feministyczny czegoś wcześniej nie załatwił, nie zrobił. Trochę mi wtedy przykro. Bo starałyśmy się zrobić jak najwięcej. Choć na pewno popełniłyśmy błędy. Wcześniej kobiety nie chciały wychodzić na ulicę. To był obciach. Byłyśmy postrzegane jak wariatki. Gdzieś na początku lat 2000. byłam jedną z kilku kobiet, które stanęły pod Sejmem z tabliczką „Miałam aborcję”. Było nas pięć czy sześć, temat aborcji wzbudzał jeszcze więcej emocji niż dziś. Dla mnie łatwiej jest maszerować w kilkutysięcznym tłumie. Staram się nie obrażać na młodsze koleżanki. Przełykam tę żabę, bo dla mnie ważna jest współpraca i łączenie sił, których młode pokolenie ma zdecydowanie więcej. Wiem też, że czasami, żeby osiągnąć więcej, trzeba symbolicznie zabić matkę…

(Fot. Luka Łukasiak)

To znaczy?

Rozstać się. Podążyć własną drogą. Czasem te rozstania są burzliwe, trudne. W organizacjach społecznych wyzwaniem dla osoby zarządzającej jest praca z zespołem. Bo nie zawsze rozstajemy się z własnej woli. Czasami po latach zbierania doświadczeń, szkoleń, działań dziewczyny mają inny pomysł na to, co i jak trzeba robić. Niektóre chcą założyć rodzinę albo wziąć kredyt, a przy projektowym trybie pracy to nie jest łatwe. To niepewna praca. Poza tym temat, którym zajmujemy się w Feminotece – przemoc wobec kobiet, przemoc seksualna – jest bardzo wyczerpujący emocjonalnie. Dochodzi do tego frustracja, że potrzeb jest tak dużo, a nasze możliwości są niewielkie.

Ty dla pracy zrezygnowałaś z życia prywatnego?

Nie zdecydowałam się na macierzyństwo. Zresztą nigdy nie miałam tego w planach. Dla mnie kobiety, które godzą aktywizm z rodzicielstwem, to prawdziwe bohaterki. Ja umarłabym ze strachu, czy dam radę siebie i dziecko utrzymać. Dzięki temu, że nie mam rodziny, mogę poświęcić czas w całości na działanie. Nie mam wyrzutów sumienia. Nie włączają mi się lęki. Gdybym była matką, potrzebowałabym też pewnie więcej pieniędzy. Nie mówiąc już o lęku klimatycznym, który w ogromnym stopniu dotyka rodziców. Wystarczą mi moje dwie suczki, którymi mogę się opiekować.

Czym zajmujesz się w pracy jako szefowa Feminoteki?

Łączę wiele obszarów. Jeden mi nie wystarczy, bo szybko się nudzę. Przez lata nauczyłam się różnych rzeczy. Wszystkie się przydają – grafika, strona internetowa, pisanie tekstów. W organizacji pozarządowej musisz być wieloręką boginią. Dlatego wciąż się rozwijam.

W ubiegłym roku na Uniwersytecie Warszawskim skończyłam andragogikę – edukację dla dorosłych. Studia, w dodatku dzienne, były bardzo odświeżającym i inspirującym doświadczeniem. Wciąż natomiast trudna jest dla mnie współpraca z biznesem.

Poczucie sensu i energię dają mi warsztaty. Już po pierwszych zajęciach WenDo widzę efekty – dziewczyny stają wyprostowane, krzyczą, potrafią powiedzieć „nie”. Prowadzę też warsztaty w szkołach w małych miejscowościach. Z rozmów z dziewczynami wynika, że niemal każda doświadczyła jakiejś formy naruszenia jej granic czy wręcz molestowania. Wiele z nich nie wie, jak i czy w ogóle może zareagować. Często nie mają świadomości, że ich granice są naruszane. Przyjmują różne strategie przetrwania – nie mówią o naruszeniach, lekceważą, nie noszą spódniczek. W terenie się spełniam, bo w moim działaniu muszę mieć kontakt z konkretnymi osobami.

Od dwóch lat mieszkam na wsi pod Warszawą. Po sąsiedzku też realizuję projekt. Nie jest łatwo, bo ludzie nie chcą rozmawiać o trudnych tematach, ale mam na to sposób. Zaczęłam robić ekokosmetyki w duchu zero waste. Sąsiadkom podaję przepisy, żeby też sobie robiły. Liczę, że w ten sposób zawiąże się wspólnota, które będzie gotowa do podejmowania też trudnych tematów.

A Feminoteka działa lokalnie?

Od ośmiu lat koordynujemy przeciwprzemocową akcję w formie tańca „Nazywam się miliard/One Billion Rising Poland”. Włączyło się w nią niemal sto miejscowości! Od 2014 roku funkcjonuje Antyprzemocowa Sieć Kobiet, w której działają lokalne aktywistki, ekspertki przeciwprzemocowe. Wspólnie zbadałyśmy programy przeciwdziałania przemocy w rodzinie w niemal 400 samorządach. Okazało się, że w większości są bardzo słabe, nie włączają kwestii przemocy wobec kobiet. Dlatego stworzyłyśmy program wzorcowy, gotowy do wdrażania w różnych miejscach Polski. Będziemy go upowszechniać.

Gdy zaczynałaś pracę, droga feminizmu wydawała się wyboista?

Chyba nie wiedziałam, że będzie aż tak wyboista. Wydawało się, że wszystko idzie ku lepszemu. Już po pierwszej kampanii „Bo zupa była za słona” temat przemocy wobec kobiet zaczynał się przebijać. Teraz podstawą mojego feministycznego działania jest łączenie sił z nieoczywistymi grupami, np. z działaczkami ekologicznymi, bo katastrofa klimatyczna dotknie najsłabszych, czyli kobiety i dzieci. Już dziś wśród uchodźców przeważają kobiety.

Czego dotyczy tegoroczna kampania „16 dni przeciwko przemocy ze względu na płeć”?

To kampania międzynarodowa. W Polsce koordynuje ją fundacja Autonomia. W tym roku Feminoteka wraz z Avonem prowadzi kampanię „Skreśl niepotrzebne”, w której obalamy mity na temat przemocy wobec kobiet. Dzięki wsparciu Avonu rozszerzyłyśmy godziny pracy naszego telefonu przeciwprzemocowego, powstała specjalna aplikacja AvonAlert, dzięki której kobiety mogą się do nas zgłosić także wtedy, gdy nie ma nas przy telefonie. Nasza pomoc rozszerza się o wsparcie nie tylko dla kobiet z doświadczeniem przemocy w rodzinie, ale też w każdym miejscu i sytuacji.

O czym opowiadają wam kobiety?

O doświadczeniu przemocy – w miejscu pracy, na ulicy, w domu. Od kilku lat Feminoteka skupia się właśnie na przeciwdziałaniu przemocy seksualnej. Czasami kobiety długo opowiadają swoją historię, innym razem nie wiedzą właściwie, co się wydarzyło. Czasami ich sprawy są bardzo skomplikowane – w grę wchodzą opieka nad dziećmi, alimenty, pigułka gwałtu. Pracujemy z ekspertkami – psycholożkami i prawniczkami. Szkolimy personel medyczny, jak pomóc osobom z doświadczeniem przemocy seksualnej, żeby ich wtórnie nie ranić, nie powielać krzywdzących stereotypów. Trudniej nam dotrzeć do sędziów i prokuratorów, bo im się wydaje, że przez udział w takich warsztatach stracą bezstronność. To nieprawda. One mają na celu oduczenie stereotypów, które mamy w głowach wszyscy.

Czym jeszcze się zajmujecie?

Prowadzimy fundusz przeciwprzemocowy dla kobiet z doświadczeniem gwałtu. Wiele z nich ma długi, a potrzebują terapii i prawnika. Ostatnio znajdujemy nowych sojuszników, niejako na kontrze wobec sytuacji politycznej. Osoby prywatne i prawne mają świadomość, że zostaliśmy pozbawieni środków do działania, więc chcą pomóc. Coraz większą wagę przywiązujemy do problemu przemocy seksualnej. W ramach akcji „Nazywam się miliard/One Billion Rising Poland” podejmujemy próbę zmiany prawnej definicji gwałtu – chcemy, by zawierała kwestię zgody na kontakty intymne. W skrócie chodzi o to, by to oskarżony musiał udowodnić, że usłyszał „tak”, nie zaś pokrzywdzona kobieta, że powiedziała „nie”, że jakoś się broniła.

Dużo się w Polsce zmieniło, ale wielki cel równościowy wciąż nie został zrealizowany. To motywujące czy deprymujące?

Czego się nie dotknę, widzę piekło kobiet. Jesteśmy gorzej traktowane, opłacane, nie jesteśmy słuchane, nasze potrzeby są lekceważone i pomijane. Czasem robi mi się słabo. Ale potem zdaję sobie sprawę z tego, że nie jestem sama. Dzielę to doświadczenie z wieloma kobietami. Sieciowanie z lokalnymi aktywistkami daje mi siłę. Wierzę, że wspólnie możemy coś zrobić. Otrzepuję się więc i idę dalej.

Jesteś z siebie zadowolona?

Rzadko. Uczę się tego. Ale czuję, że zawsze można więcej. Jest też takie oczekiwanie, by Feminoteka ciągle czymś zaskakiwała, by za każdym razem był jakiś efekt „wow!”. Ale to trudne pracować na tak wysokich obrotach. Rebecca Solnit pisze w „Nadziei w mroku”, że w tematach trudnych należy cieszyć się z małych zmian. Więc od pewnego czasu, gdy na spotkanie, które organizuję, przyjdzie pięć kobiet, to po prostu cieszę się z tego.

Wywiad powstał dzięki wsparciu kampanii Organizacje społeczne. To działa!

Anna Konieczyńska
  1. Ludzie
  2. Portrety
  3. Joanna Piotrowska: Wszędzie widzę piekło kobiet
Proszę czekać..
Zamknij