Palma, wielkie betonowe jajo albo pokrywająca kamienice mozaika z lusterek. Sztuka Joanny Rajkowskiej wchodzi w miasto, żeby wytrącać z utartych rytmów i sposobu myślenia, odrealniać. Czasami bywa kontrowersyjna, ale zaskakująco łatwo wrasta w tkankę Warszawy, Łodzi czy Poznania. Rozmawiamy z Joanną Rajkowską o jej artystycznej drodze, metodach pracy, inspiracjach i najnowszym projekcie, który wkrótce stanie na placu Pięciu Rogów w centrum Warszawy.
Kiedy po raz pierwszy poczułaś, że sztuka może nabierać mocy, kiedy wprowadzi się ją do miasta?
Myślę, że to się wydarzyło na chwilę przed palmą, kiedy w 2001 r. zrobiłam „Dziennik snów”. Zaprosiłam do tego projektu ochotników. Przed południem przychodziło do galerii ok. 40 osób i układało się do snu w specjalnie przygotowanej przestrzeni – podłogę zakrywały białe materace, kołdry i poduszki. Spaliśmy do godziny 16, a później spisywaliśmy marzenia senne, jeśli się pojawiły.
Uderzyło mnie wtedy wrażenie, że leżymy na ulicy. Galeria miała szklaną ścianę okien, które wychodziły na al. Jana Pawła II. Zasłony były przykrótkie. Przechodnie patrzyli na nas, choć nie mogli wejść do środka. A my właściwie leżeliśmy na chodniku – bezbronni, odrealnieni.
Poczułam, że ulica może być miejscem, gdzie to, co intymne i prywatne, odgrodzone barierą wstydu i codziennych rytuałów, może stać się jakiegoś rodzaju teatrem.
A później przyszedł pomysł na wielką palmę wyrastającą na skrzyżowaniu Alej Jerozolimskich i Nowego Światu („Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich”, 2002). Często mówisz o niej jako miejskiej scenografii.
Bo dzięki niej ulica stała się sceną, a wszystko wokół spektaklem.
Palma miała być surrealna, na granicy złudzenia. Zawsze czułam się zanurzona w tej tradycji, chociażby przez studia w pracowni prof. Jerzego Nowosielskiego. On znał surrealistów osobiście i czasem nam o nich opowiadał.
Chciałam, żeby ta praca wytrącała z tępej pewności wobec otoczenia. Z oczywistości. Działała na ciało i emocje, zmieniała sposób, w jaki funkcjonuje ulica.
Czasem palma wyzwalała ataki ksenofobii i antysemityzmu. Ty już nie miałaś nad tym żadnej kontroli.
Nigdy nie mam kontroli. W 2019 r. podczas marszu nacjonalistów 11 listopada pod palmą stanęła grupa rycerzy Chrystusa Króla Polski, a trzy lata później przycwałowały dwa konie, na jednym siedział Aleksander Jabłonowski (tak naprawdę niejaki Wojciech Olszański), na drugim wystylizowana dziewica w wieńcu. Jabłonowski wykrzykiwał, że palma jest hańbą narodu polskiego, że należy ją ściąć i w tym samym miejscu posadzić dąb.
Rozśmieszyło mnie to do łez. Tak dziwacznych i pozbawionych poczucia obciachu scenariuszy nie mogłabym wymyślić. To było i śmieszne, i straszne – jak kremlowska propaganda.
Najwięcej jednak jest gestów próbujących wykorzystać potencjał inności drzewa. Pod palmą pojawiali się i pierwsi zieloni (w 2004 r.), środowiska LGBT+, aktywistki propalestyńskie, anarchiści, environmentaliści. A wszystkich przebiły ptaki, które wielokrotnie wiły na palmie gniazda. Jedno znalazło się zresztą w Muzeum Sztuki Nowoczesnej, które opiekuje się projektem.
Najbardziej lubię, gdy praca porusza lokalsów. Tak się stało z „Dotleniaczem” na placu Grzybowskim. Nad ranem, pewnie tuż po imprezach, zdarzały się nocne kąpiele, materace zanurzone w wodzie. Szybko zorganizowała się grupa sąsiedzka, która przejęła kontrolę nad stawem. Potraktowała instalację jako swoje terytorium i pilnowała, być może czasem nadgorliwie, żeby nikt nie śmiecił niedopałkami, nie wrzucał kamyczków do wody. Z czasem to środowisko starszych pań wystąpiło do miasta z prośbą o zatroszczenie się o przestrzeń wokół pobliskiej synagogi. Polityczne podziały zostały przegrupowane jak po wstrząsie tektonicznym. Jest mi piekielnie żal, że miasto nigdy tego politycznego, oddolnego potencjału nie wykorzystało, a z warunków konkursu na przebudowę placu Grzybowskiego po cichu wykreśliło „Dotleniacz”.
Sztuka w przestrzeni publicznej jest zero-jedynkowa, działa albo nie. Tu nie ma miejsca na oprowadzanie kuratorskie i objaśnianie, „co autor miał na myśli”. Jak to się robi?
Ryzykuje się. Każdemu urzędnikowi mówię, że praca nad projektem publicznym niedziała się niczym od pracy przy sztaludze. Bo cel jest ten sam – muszę zbudować dobry obraz z zachowaniem wszelkich reguł rzemiosła. Wprowadzam do miasta własne elementy, ale one muszą rezonować z otoczeniem, muszą rozmawiać z drzewami, z ludźmi, z budynkami. bez rozróżnienia na materię ożywioną i nieożywioną. Wszystkie byty są aktorami w takim projekcie. Tu nie ma „tła”, ono nie istnieje. Wszystko coś znaczy.
Jak to wygląda w praktyce?
Działam intuicyjnie. Jestem po prostu czującym ciałem, którego zadaniem jest przepuszczenie przez siebie energii. A obraz to też energia. W przypadku palmy ryzyko było duże. Wiedziałam, że jeśli pień będzie o dwa metry za krótki, miasto go przytłoczy i energia drzewa przepadnie, a o dwa metry za długi przestanie być wiarygodny, nie będzie częścią ulicy.
Z Michałem Rudnickim, architektem, z którym współpracowałam przy projekcie, obfotografowałam okolicę, a później na monitorze, przykładając ołówek, przymierzałam różne warianty. Przyglądaliśmy się perspektywie mostu Poniatowskiego, mierzyliśmy budynek PAP i niską zabudowę Nowego Światu. Później wystarczyło już tylko przeliczyć proporcje.
Po 20 latach można odtrąbić wielki sukces. Palma wpisała się w krajobraz, stała się jednym z symboli miasta. A tobie otworzyła drogę do realizacji kolejnych projektów w Warszawie, Łodzi, we Wrocławiu.
Być może pomaga mi miłość do otwartej przestrzeni i to, że lubię pracować w kolektywie. Każdy projekt to grupa ludzi – urzędników, architektów, często współpracujących ze sobą latami.
Rozmowy o rzeźbie na warszawskim placu Pięciu Rogów zaczęły się w 2018 r., teraz po czterech latach, jesienią 2022 r. ten projekt być może wreszcie znajdzie się na swoim miejscu.
Chyba najistotniejszy jest wkład artystów realizujących ze mną projekty na miejscu. W Łodzi w „Pasażu Róży” mozaikowe ściany oficyn pomagała mi wyklejać lusterkami grupa artystek. One doskonale wiedziały, co robią. Pewnych fundamentalnych zasad kompozycji, energii układu, relacji elementów nie można nauczyć. Na początku trenowałam panów budowlańców, ale tylko jeden to przetrwał. Do dziewczyn mogłam w razie czego podejść, dotknąć ramienia i powiedzieć: „Wpadłaś w trans, zobacz, co robisz, musisz zróżnicować wielkości lusterek”. I to wystarczyło.
„Pasaż Róży” jest chyba najbardziej wrażliwy na zmiany pór roku i pogody. W tej pracy opowiadasz o bardzo prywatnym doświadczeniu, chorobie nowotworowej swojej córki.
Tak, mozaika mocno reaguje na rodzaj światła. Kiedy Róża miała dziewięć miesięcy, zdiagnozowano u niej raka. Nowotwór oka – to brzmiało jak wyrok. Byłam przekonana, że będzie ślepa. Siedziałam w szpitalu przy jej łóżeczku między rurkami a woreczkiem z chemioterapią i patrzyłam, jak nie trafia dłońmi w szczebelki.
Żeby oswoić się z sytuacją, zadawałam sobie najprostsze pytania: Jak zbudowana jest siatkówka? Jak wyglądają jej komórki? Jak działa ich „światłoczułość”? Potem okazało się, że guzy się obkurczają. Że Róża widzi coraz więcej. Że jest szansa. Ulga była niewyobrażalna. Widzeniem, reakcją na światło, też można się podzielić – na przykład z budynkami.
W czerwcu 2022 r. w Poznaniu zbudowałaś wysoki, szary mur, który przykryłaś pokruszonym szkłem. Z lotu ptaka instalacja zmienia się w cyniczny napis „Sorry”, który jest tytułem rzeźby.
To jest projekt inny niż wszystkie dotychczasowe. Czułam, że historia chwyta mnie za gardło. Przez naszych polityków granica polsko-białoruska stała się laboratorium cierpienia i śmierci. To jedna z najczarniejszych kart polskiej historii, którą będą przepracowywać kolejne pokolenia.
Mówiąc o emocjach, jakie może wzbudzać w widzach ta architektura, użyłaś określenia „elegancka odmowa”.
Kiedy człowiek widzi barierę, odruchowo myśli o tym, jak ją sforsować. Mur, który wybudowałam jest gładki i wysoki na 2,8 metra, wieńczy go grzebień z ciętego i tłuczonego szkła. Dla widza jasne jest, że nie ma żadnych szans. Podobne uczucie niemocy wzbudzają formalne decyzje polityków wydawane zza luksusowych biurek.
Jesienią 2022 r. w Warszawie na placu Pięciu Rogów postawisz trzymetrowe jajko, które będzie wibrować i wydawać dźwięki. Tym razem szukasz ukojenia w kontakcie z przyrodą.
Kiedy pisklak się wykluwa, zachowuje się jak orkiestra. Jeśli przyłożymy ucho do jajka, możemy usłyszeć próby wokalne, stukanie dziobem w skorupkę, a przede wszystkim bicie serca. Kiedy razem z moim partnerem zgrywaliśmy te dźwięki mikrofonem kontaktowym, wzruszenie było tak silne, że nie mogliśmy przestać tego słuchać.
W szumie miasta będzie można podejść do wielkiego jajka, przylgnąć do niego i wsłuchać się w subtelne dźwięki klującego się pisklęcia.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.