Ręce w powietrzu. Zgarbione ramiona układają się w baletowe figury. Na nadgarstkach skóra jest tak blada, że niemal przezroczysta. Na twarzy poprzecinany kreskami potu makijaż klauna. Arthur Fleck tańczy w miejskiej toalecie w rytm ledwo słyszalnej muzyki. Upaja się swoim aktem odwagi, małym zwycięstwem. Właśnie zabił po raz pierwszy. Oto narodził się Joker. Za tę rolę Joaquin Phoenix został właśnie nagrodzony Oscarem.
Właśnie na ten film publiczność weneckiego festiwalu czekała najbardziej niecierpliwie. Kolejka pod Salą Darsena, gdzie odbywał się poranny pokaz prasowy, sięgała daleko za barierki. Ujawniony kilka tygodni temu zwiastun obiecywał niesamowite przeżycia, nowe otwarcie dla DC Comics i uniwersum Batmana. Po seansie salę wypełniły gromkie brawa. „Czy ty to widziałaś? Niesamowite!” – powtarzali sobie recenzenci z całego świata. Z recenzjami trzeba było poczekać, bo embargo na publikacje obowiązuje aż do oficjalnej premiery. W sieci krążyły więc lakoniczne komentarze utrzymane w podobnym tonie: oscarowy pewniak.
Todd Phillips, reżyser „Jokera”, to ten sam człowiek, który wcześniej dał światu pełną skatologicznych motywów „Ostrą jazdę” czy trylogię „Kac Vegas”. Teraz przyszła pora na kino przez wielkie K. Nie byłoby go jednak bez aktora przez wielkie A. Choć wielu utalentowanych gwiazdorów mierzyło się już z rolą Jokera, ani nagrodzony pośmiertnie Oscarem Heath Ledger, ani Jack Nicholson, ani Jared Leto nie zbliżyli się nawet do poziomu, który prezentuje na ekranie Joaquin Phoenix.
Szacowne gremia niechętnie dostrzegają produkcje oparte na komiksach, jeszcze mniej chętnie wyróżniają w nich kreacje aktorskie. W 2020 roku najprawdopodobniej czeka nas wyjątkowe wydarzenie: oto po raz drugi Oscarem zostanie nagrodzony właśnie taki występ. Phoenix odcina się od efekciarstwa, uproszczonej psychologii i gagów. Daje widzowi postać złamaną, nieoczywistą, fascynującą.
O jego Arthurze Flecku wiemy niewiele. Mieszka ze starzejącą się matką, która kompulsywnie wysyła listy do kandydata na prezydenta Gotham, Thomasa Wayne’a, nigdy nie dostając na nie odpowiedzi. Arthur pracuje jako klaun, bierze dużo leków psychotropowych, w ośrodku pomocy społecznej spotyka się z – przeważnie zmęczoną – terapeutką. Pokręcony, aspołeczny i dziki, cierpi na niepowstrzymane ataki przerażającego śmiechu. Klepie biedę, wzbudza pogardę, często pada ofiarą agresji. W filmie kilkakrotnie widzimy, jak jest bity. Przeważnie ukrywa cierpienie, ucieka w świat fantazji, która z czasem przeobraża się w urojenia. Arthur nie wie, dokąd zmierza, kim chce, a kim może się stać. Widz odbywa tę podróż razem z nim.
– Do tego filmu przyciągnęło mnie całkiem nowe podejście twórców. Kreując postać Arthura, nie wzorowałem się na żadnym z kolegów, którzy grali tę postać w przeszłości. To, co robiliśmy, było nasze, i to było dla mnie ważne. Jasne było dla mnie tylko to, że muszę bardzo schudnąć. Od tego zacząłem i okazało się, że wpływa to na stan umysłu. Człowiek, gdy tak radykalnie chudnie, zaczyna wariować! – śmiał się Phoenix. – Najpierw długo rozmawialiśmy o scenariuszu. Czytałem książkę o zabójcach, która rozróżniała rozmaite typy osobowości mordercy. Zależało mi na tym, by uczynić Arthura nieidentyfikowalnym. Miał się wymykać typologii. Tak, żeby psychiatra nie mógł od razu rozpoznać, z kim ma do czynienia. To, jak trudno go zdefiniować, było w tej postaci najciekawsze. Zresztą nie chciałem tego robić.
Gdy jeden z dziennikarzy zwrócił uwagę, że Phoenixa ciągnie do trudnych ról i mrocznych charakterów, ten zaoponował. – Nie myślę o nim jako o bohaterze udręczonym. Nigdy nie definiuję w ten sposób postaci, które gram, dopiero na etapie wywiadów dziennikarze zaczynają mnie o to pytać. Arthur ma według mnie wiele wcieleń. Na początku jest kimś całkiem innym niż na końcu. Chyba nigdy nie miałem takiego doświadczenia w karierze. Mnie nie interesował mrok, interesowało mnie w nim światło, jego walka o znalezienie szczęścia, ciepła, miłości. Poczucia, że coś go łączy z ludźmi i światem – tłumaczył Amerykanin.
W odróżnieniu od rozwiązań często stosowanych przy komiksach twórcy postawili na film gatunkowy – głęboki psychologiczny thriller. – Wiele osób oczekiwało, że stworzymy film bardzo brutalny. A on od zawsze miał nabierać siły powoli, tak był pomyślany. W „Johnie Wicku” jest więcej mordobicia – tłumaczył podczas konferencji Phillips. Przemoc w „Jokerze” działa inaczej niż w filmach akcji. Jest realistyczna i szokująca jak niezapowiedziane uderzenie w podbrzusze.
Twórcy tego projektu mieli wolną rękę. W komiksach nie napisano całej historii Jokera. Pojawiały się sugestie, ale nie było listy zasad. Gdy już ustalili, co chcą zrobić, Phillips i Phoenix przez niemal pół roku spotykali się i dyskutowali. Jakie buty nosi Joker? W co się ubiera? Jak moduluje głos? Jaki dokładnie ton ma mieć jego śmiech?
Śmiech tego Jokera stanie się zapewne tematem licznych prac rocznych na filmoznawstwie. To nie demoniczny chichot, lecz coś na wskroś fizjologicznego. – Todd opisał mi go jak coś niemal bolesnego. Gdy Arthur się śmieje, to tak, jakby Joker w nim próbował się przedrzeć na powierzchnię. Nie sądziłem, że będę w stanie to zrobić – opowiadał Phoenix. Udało się.
Nie dziwi, że wśród inspiracji Phillips wymienia kultowy niemy film Paula Leniego „Człowiek, który się śmieje”. Oczywiście historia Gwynplaine’a, chłopca z wyrytym na twarzy uśmiechem, kojarzy się z losami Arthura Flecka. Ale to pokrewieństwo dusz manifestuje się także na płaszczyźnie ruchu. Niesie je hipnotyczna muzyka autorstwa Hildur Guðnadóttir, współpracowniczki Jóhanna Jóhannssona („Sicario”, „Nowy początek”). W skomponowanych przez nią utworach można wyczuć te same tropy, które wyróżniały ścieżki dźwiękowe tragicznie zmarłego Islandczyka. Dźwięk wibruje, wprawia ciało w drżenie, mruczy. Jest niepokojący i gęsty, staje się aktorem. Guðnadóttir komponowała podczas czytania scenariusza, czyli o wiele wcześniej, niż jest to przyjęte i praktykowane. Jak przyznaje Phoenix, to właśnie jej muzyka zainspirowała go do wyrażenia momentu transformacji postaci poprzez taniec. – Szukaliśmy ruchu, który by to wyraził. Dzięki jej muzyce go znaleźliśmy – mówił na konferencji prasowej Phoenix. – Zawsze czułem, że Arthur ma w sobie muzykę.
Choć akcja „Jokera” osadzona jest na przełomie lat 70. i 80., to film Phillipsa dotyka na wskroś współczesnych tematów. Mówi o świecie, który pogrąża się w narastającym chaosie. O upadku autorytetów, o masie gotowej co chwilę koronować na idola kolejną przypadkową osobę. O tym, że wszyscy nosimy maski, choć niektóre są mniej ostentacyjne niż inne. Wreszcie mówi o braku empatii, która zabija w nas człowieczeństwo, jednocześnie ostrząc nożyczki, pochowane w kieszeniach fanatyków. Empatia – to słowo zostaje w głowie po seansie „Jokera”. Kto by się spodziewał.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.