Brytyjski aktor Jonah Hauer King do roli księcia Eryka w „Małej syrence” został wybrany spośród tysięcy kandydatów. Syn psychoterapeutki i producentki teatralnej oraz znanego restauratora pochodzi z żydowskiej rodziny – jego dziadkowie w latach 30. XX wieku wyemigrowali z Polski. Po dyplomie z teologii i religioznawstwa na Cambridge trafił przed kamerę. Wystąpił w miniserialu „Howards End”, „Małe kobietki” i „Świat w ogniu”. Wkrótce zagra tytułową rolę w adaptacji głośnej książki „Tatuażysta z Auschwitz”. Na razie rola księcia Eryka to najważniejszy występ w jego karierze. – To było ogromne wyzwanie, musiałem wyjść ze strefy komfortu – przyznaje.
To pierwsza tak duża rola w twojej karierze. Jak radziłeś sobie z tym wyzwaniem?
Śpiewanie i granie naraz to trudne, wręcz przerażające doświadczenie. Zwłaszcza że otaczali mnie mistrzowie w tym fachu, dla których to nie stanowi problemu. Oczywiście zawsze mówię, że lubię wychodzić ze strefy komfortu, ale kiedy musiałem to zrobić naprawdę i to na taką skalę, okazało się, że to wyzwanie. Ale i tak było przyjemnie, chyba głównie ze względu na nowe podejście do postaci Eryka. W tym filmie nie jest już księciem urodzonym w rodzinie królewskiej, ale przysposobionym przez monarchów chłopcem, uratowanym z katastrofy morskiej. Jak zagrać księcia? Przecież nie mam takich doświadczeń. Ale wiem, jak to jest czuć się nieco zagubionym, wrażliwym, mieć poczucie, że miłość jest tuż-tuż. Wprowadzenie takich czysto ludzkich elementów otworzyło mi drogę do postaci.
Który z nowych wątków w filmie najbardziej ci się spodobał, zrobił w twoim odczuciu największą różnicę?
Wydaje mi się, że najważniejsze jest przesłanie: żeby nie bać się różnorodności, wręcz przeciwnie, celebrować to, co nie przypomina naszego odbicia w lustrze. Świat, w którym wszyscy są identyczni, był nudny i straszny. Niestety ta obserwacja pada dziś na podatny grunt. Inność nierzadko wykorzystywana jest jako narzędzie groźby, służące do budowania podziałów. My pokazujemy, że jest ważna, cenna i piękna.
Wiele scen, w których bierzesz udział, było realizowanych w wielkim zbiorniku z wodą postawionym w studiu. Czy to było duże wyzwanie?
Na szczęście reżyser Rob Marshall na samym początku powiedział mi, żebym się nie stresował, bo gram człowieka i oczekuje ode mnie, że w wodzie będę się poruszał jak człowiek, nie syrena, ośmiornica czy Tryton. To zdjęło część ciężaru z moich ramion. Większość zdjęć realizowaliśmy w legendarnym londyńskim studiu Pinewood. Kiedy odwiedziliśmy je pierwszy raz, żeby zobaczyć, jak to działa, woda była bardzo ciepła. Uśmiechnęliśmy się z Halle Bailey do siebie, pewni, że spokojnie damy radę. Wtedy pojawił się jakiś koleś, który wcisnął przycisk „tryb sztormu”. Pojawiły się deszcz, wielkie fale. A ja naprawdę kiepsko pływam! Na szczęście wiele tych scen nakręciliśmy na początku, dzięki czemu ja i Halle bardzo się zbliżyliśmy, nawiązaliśmy więź, co potem okazało się bardzo przydatne. Nie przesadzam, mówiąc, że w tej wodzie ona kilka razy dosłownie ocaliła mi życie.
Jak przygotowywaliście się do wspólnej gry, do tego, żeby autentycznie pokazać łączącą waszych bohaterów chemię?
Pierwszy raz spotkaliśmy się na teście ekranowym, co wydarzyło się po siedmiu czy ośmiu miesiącach wyczerpującego procesu castingowego. To był dziwny dzień, trochę w stylu „X-Factora”. Zorganizowano próby, ale już na profesjonalnym poziomie, w których brało udział czterech wyłonionych w castingu chłopaków walczących o rolę. Nad wszystkim czuwała docelowa ekipa, w tym operator filmu Dion Beebe, graliśmy w kostiumach Coleen Atwood, makijaż robił nam Peter Swords King. Przytłaczające doświadczenie. Ale kiedy tylko spotkałem Halle, poczułem ulgę. Była niezwykle łagodna, wspierająca, spokojna – sprawiła, że poczułem się po prostu dobrze. Zagraliśmy nasze sceny, wróciłem do swojej przyczepy i wtedy ktoś zapukał do drzwi. To była ona. Przyszła, żeby mi pogratulować dobrej roboty i wyrazić nadzieję, że jeszcze się spotkamy. Wcale mi to wtedy nie pomogło, bo oczywiście zacząłem się zastanawiać, czy mówi tak wszystkim, czy tylko mnie. Okazało się, że przyszła tylko do mnie. To jakoś ustawiło naszą relację i potwierdziło, jak dobrym jest człowiekiem. Szybko się zaprzyjaźniliśmy, a podczas zdjęć w Londynie, zanim zatrzymano plan ze względu na COVID-19, starałem się być dla niej lokalnym przewodnikiem jako mieszkaniec tego miasta. Wydaje mi się, że tę naszą więź widać na ekranie.
Ariel poświęca w filmie swój głos, by spełnić marzenie. Czy ty dokonałeś w życiu jakichś ważnych poświęceń?
Wydaje mi się, że każdy, kto jakoś działa na polu sztuki – aktor, muzyk, artysta – coś poświęca, decydując się na życie całkowicie pozbawione stabilności i stałych elementów. Tu widzę związek z fabułą filmu. Robisz coś, co jest przedłużeniem ciebie, co płynie z serca, ale też wiesz, że to potencjalnie niebezpieczne, że czekają cię odrzucenie, wzloty i upadki. Jednak nie zawracasz – zbierasz siłę, obiecujesz sobie, że będziesz gotowy na wszystko. Bo wiesz, że to ty. Widzisz w tym swoją przyszłość.
W filmowej historii Eryk musi zakochać się w Ariel w trzy dni. Czy myślisz, że taka miłość od pierwszego wejrzenia może się wydarzyć w prawdziwym życiu?
Jestem romantykiem, wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia. Ale też pamiętajmy, że na ekranie tworzymy fantastyczny świat, wyjęty z różnych okoliczności, które w prawdziwym życiu nierzadko stają uczuciu na przeszkodzie. Ariel i Eryk spędzają ze sobą trzy pełne dni, mają czas obserwować się w różnych sytuacjach, naprawdę dużo się w tym czasie dzieje, nic im w tym wspólnym czasie nie przeszkadza. Odbywają niezwykle bogatą i pełną przygód podróż mimo tak krótkiego czasu. Do tego dochodzi jakaś magiczna więź, która ich połączyła jeszcze w wodzie, gdy Ariel uratowała Eryka z tonącego statku. Z własnego doświadczenia wiem, że kiedy trafi nas strzała Kupidyna, po trzech dniach spędzonych ze sobą non stop potrafimy czuć się jak po trzech tygodniach albo miesiącu. Wierzę, że w odpowiednich warunkach miłość od pierwszego wejrzenia szybko może przeobrazić się w coś głębszego.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.