Josh O’Connor zdobył sławę rolą młodego księcia Karola w „The Crown”. Zanim obejrzymy go u boku Zendayi w najnowszym filmie Luki Guadagnino „Challengers”, brytyjski aktor zabiera nas w podróż do włoskich lat 80. w „La chimerze” Alice Rohrwacher o magicznym świecie tombaroli, łupieżców antycznych grobów.
Podobno podczas zdjęć do „La chimery” mieszkał pan w samochodzie. Czy to próba zbliżenia się do bohatera, który prowadzi nomadyczny tryb życia?
Ja w ogóle sporo czasu spędzam w moim vanie. To stara ciężarówka, którą kiedyś jeździł kurier DHL, przerobiona na kampera. Ma w środku kuchnię, okna, miejsce do spania. Bycie w pewnym sensie obok, samemu, niewątpliwie było dobre dla roli. Poza tym w czasie zdjęć we Włoszech było ciepło i przyjemnie – takie życie pod gwiazdami mi pasowało.
Po aktorze, który zdobył międzynarodową sławę jako książę Karol w serialu „The Crown”, można by się spodziewać raczej zamiłowania do hotelowych apartamentów, a nie camper life.
Zdaję sobie sprawę z tego, że tamta rola otworzyła mi wiele drzwi, ale taka klasyczna ścieżka w górę, po sławę, ani trochę mnie nie interesuje. „The Crown” było jednym z najlepszych doświadczeń w moim życiu, ale telewizja to maraton, a ja lubię mieć czas, by koncentrować się na postaci i historii. Uwielbiam być w tych przygotowaniach metodyczny, staranny, co przy telewizyjnej skali jest wyzwaniem. Wydaje mi się, że film jest lepiej dopasowany do mojej wrażliwości. Nie chcę odcinać kuponów od serialu – mnie fascynują reżyserzy, artyści. Alice właśnie taka jest.
Josh O’Connor: O filmach Alice Rohrwacher powiedział mi brat
Rohrwacher to jedna z najważniejszych twórczyń nowego pokolenia włoskich filmowców. Jak doszło do waszej współpracy?
Alice pojawiła się w moim życiu przez przypadek. Mam młodszego brata, który jest zapalonym kinomanem. Ma w zwyczaju dzwonić do mnie po wyjściu z kina. Zwykle te telefony wyglądały tak: – Hej, Josh, to był świetny film, nazywał się „Spider-Man”. Często podobały mu się tytuły, na które ja pewnie bym się nie wybrał. Ale któregoś dnia zadzwonił do mnie i mówi: – Josh, to był włoski film, nazywa się „Szczęśliwy Lazzaro”, jest naprawdę niesamowity i musisz go zobaczyć. Miał w głosie tyle entuzjazmu, że jeszcze tego samego dnia poszedłem do kina. Nie pamiętam, kiedy zdarzyło mi się przed ekranem jednocześnie tak bardzo płakać i tak bardzo się śmiać. Zaraz po powrocie do domu wygrzebałem w sieci i obejrzałem jednym tchem „Cuda” (2014) i „Corpo celeste”. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem – zaraz po seansie miałem głębokie przeświadczenie, że po prostu muszę pracować z tą osobą. Następnego ranka zadzwoniłem do mojego agenta i mówię: – Musisz mnie poznać z tą Alice Rohrwacher. – Ustaw się w kolejce, wszyscy chcą z nią pracować – odpowiedział. Napisałem więc do niej list. Zaowocowało to bardzo miłą rozmową, ale wtedy nie miała dla mnie żadnej zawodowej propozycji. Pracowała już co prawda nad tym filmem, ale w roli głównej miał być obsadzony o wiele starszy aktor. To się na szczęście zmieniło.
Często się panu zdarza obejrzeć film jakiegoś twórcy, a potem napisać do niego: „Hej, tu Josh, świetnie reżyserujesz, chciałbym z tobą pracować”?
Napisałem już chyba do wszystkich moich ulubionych reżyserów. Większość z nich twierdzi, że te listy nigdy do nich nie doszły (śmiech).
Josh O’Connor: W moim bohaterze współistnieją światło i mrok
Co tak pana ujęło w filmach Rohrwacher?
Bajkowa konwencja. Ale nazwać jej filmy bajkowymi, to uproszczenie. Bo przecież ona robi też kino polityczne. Włochy mają bogatą historię kina – Pasolini, Rossellini, Fellini... Ona robi filmy takie, jak oni – filmy, jakich dziś już się nie kręci. Do tego pisze wspaniałe scenariusze. Alice przynależy w pewnym sensie do innych czasów. Właśnie dlatego jej twórczość mnie uwiodła.
Grany przez pana Arthur to bardzo ciekawa postać: przybysz znikąd, człowiek bez korzeni. Jest w nim mrok, ale też światło.
Początkowo trudno mi było te wewnętrzne sprzeczności zrozumieć. Ale Alice wysłała mi listę filmów, które pomogły mi się przygotować do roli. To był rodzaj filmowego pamiętnika opowiadającego o tym, co ją stworzyło jako reżyserkę. Były tam rozmaite klasyki – bracia Taviani, Bellocchio, ale też „Accattone” Pasoliniego, którego bohater bardzo wpłynął na mojego Arthura. Przede wszystkim jego spontaniczność, ale też umiejętność przechodzenia od szczerego gniewu do niepohamowanej radości. Arthur też ma to w sobie – prowadzi go instynkt. Jest w nim coś naiwnego, jakaś taka dziecięca spontaniczność. To światło i mrok w nim współistnieją. Jest w nim też coś ulotnego: czasami wydaje się nie być człowiekiem, a bardziej jakimś duchowym zwierzęciem. Jednocześnie bywa groteskowy, żałosny, a czasami po prostu zabawny.
Na ekranie w wielu scenach towarzyszy panu Isabella Rossellini. Jakie to uczucie pracować z taką legendą?
Nietrudno wyobrazić sobie, że można się przy kimś takim zawstydzić, biorąc pod uwagę jej zawodowe dokonania i rodzinę, z jakiej pochodzi. To przecież dynastia, która współtworzyła historię kina. Ale Isabella w ogóle nie sprawia wrażenia kogoś „ponad”. To wspaniała osoba: dobry człowiek nastawiony na współpracę. Nie stwarza najmniejszego dystansu. Byłem jej fanem, jeszcze zanim poznałem ją osobiście. Dodam, że także za sprawą wspaniałych filmików o zwierzętach, jakie nagrywała na YouTubie. W jednym z nich gra owada i opowiada o tym, jak owady uprawiają seks [najprawdopodobniej chodzi o edukacyjno-komediową serię „Green porno” – przyp. red.]. To chyba moja ulubiona jej rola.
Josh O’Connor: Alice Rohrwacher interesuje w kinie temat transgresji
Jak ocenia pan pod względem moralnym działanie tombaroli? Czy to są źli bohaterowie, czy jest w nich też coś dobrego?
Myślę, że aby odpowiedzieć na to pytanie, należałoby się zastanowić, do kogo należy historia i kto zasługuje na to, by być jej świadkiem. Wystarczy wybrać się do British Museum, by zobaczyć zbiór artefaktów z całego świata. I czyje one są, bo przecież nie brytyjskie… Ale z drugiej strony, gdyby wróciły do kraju pochodzenia, to czy ktokolwiek by je zobaczył? Komu by służyły? Bardzo wiele artefaktów wykradzionych przez tombaroli w latach 70. i 80. trafiło do Metropolitan Museum w Nowym Jorku czy do paryskiego Luwru. To oznacza, że czerpiemy korzyści z ich działalności. Dlatego nie dziwi mnie, że Alice nie ogranicza się do pokazywania czerni i bieli, złych i dobrych, ale widzi w tombarolach człowieczeństwo. Trudno jest ich nie pokochać – to piękne dusze. Jest w nich coś żywcem wziętego z Felliniego, który, tak jak Alice, często się w swoim kinie zastanawiał, gdzie przebiega granica między tym, co dobre a złe, i jak ją zacierać.
Twórczość Rohrwacher i Felliniego łączy zainteresowanie magią i tematem transgresji. To tematy chętnie poruszane przez zachodnich twórców, ale w kinie popularnym, nie tak jak tu, często ocierają się o kicz.
Mój tata jest nauczycielem angielskiego. Zawsze interesował się czarnymi charakterami u Szekspira, takimi jak Edmund w „Królu Learze”, Jago w „Otellu” czy Ryszard III. Zawsze powtarzał, że jak się gra taką postać, to nie można wierzyć, że się jest złym, bo nikt zły nie bierze siebie za złego, wręcz przeciwnie, uważa, że postępuje dobrze i właściwie. Tak samo jest, kiedy wcielamy się w kogoś, kto jest jakoś zaangażowany w świat magii. Dla niego to nie jest magia, tylko prawda. Takie podejście czyni cuda na ekranie.
Josh O’Connor: Czasem efekt końcowy jest mniej ważny od procesu, który do niego prowadzi
Skoro wspomniał pan o ojcu, to ja wspomnę panu o dziadku, który był rzeźbiarzem. Czy rodzinna historia wpłynęła jakoś na pana pracę przy filmie „La chimera”, w którym gra pan bohatera odkrywającego skarby przeszłości, nierzadko właśnie rzeźby?
Mój dziadek był rzeźbiarzem, babcia ceramiczką, a ja hobbistycznie wyrabiam garnki, choć nie najpiękniejsze. Ale myślę, że z ceramiką jest jak z filmem – czasami efekt końcowy jest mniej ważny od procesu, który do niego prowadzi. Lepienie garnków jest rodzajem medytacji. Ten prosty gest brania do ręki czegoś, co de facto jest ziemią – proste, ale też przepiękne. Może dlatego na tym planie czułem się jak ryba w wodzie, bo wszystkie obiekty, które odkrywają w łupionych grobach tombaroli, były przygotowane specjalnie na potrzeby filmu przez profesjonalnego ceramika. Nawet zabrałem ze sobą jeden obiekt do domu, oczywiście za pozwoleniem reżyserki. Alice wybrała dla mnie figurkę przypominającą konia, ale z głową jelenia. Jakieś mitologiczne stworzenie, którego nazwy nie pamiętam.
Josh O’Connor: Brakuje mi duchowego wymiaru codzienności
Ma pan starą duszę? W jakimś sensie nie pasuje pan do dzisiejszych czasów?
Gdyby przeciąć Ziemię na pół, byłoby widać kolejne warstwy. Wykonane na kamieniach rysunki ludzi pierwotnych, garnki Etrusków, ślady epoki wiktoriańskiej. Co zostanie po nas? Warstwy plastiku – oto nasze artefakty. Smutne, ale znaczące. Podczas zdjęć bardzo dużo rozmawialiśmy z Alice o przeszłości, o tym, co za sobą pozostawiamy. Wiele pozostałości po Etruskach – ślady ich cywilizacji, pozostałości po domach – było bardzo prostych. A jednocześnie budowane przez nich grobowce były niezwykle skomplikowane, naprawdę fascynujące. To sugeruje, że wierzyli oni w coś, poza tym, co tu i teraz, kultywowali jakąś duchowość. Alice dotyka tego w wielu swoich filmach i ja też mam poczucie, że gdzieś to we współczesności zgubiliśmy. Brakuje mi tego duchowego wymiaru codzienności.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.