Była kimś znacznie więcej niż osobowością telewizyjną. Julia Child wywołała kulturowy ferment. I zmieniła podejście Amerykanów do gotowania, pokazując im, że nie musi być ono przykrym obowiązkiem, tylko może być świetną zabawą.
Julia Child do telewizji wkroczyła w wieku, w którym większość prezenterek odchodzi na emeryturę. Dostała swój program, gdy była po pięćdziesiątce. I osiągnęła taką popularność, że wystarczyło powiedzieć „Julia”, by każdy wiedział, o kogo chodzi.
Literacki omlet Julii Child
Wszystko zaczęło się od niszowego programu o literaturze „I’ve Been Reading” nadawanego w stacji WGBH-TV. Zaproszono ją tam w charakterze ekscentrycznego gościa. Wśród dotychczasowych rozmówców Alberta Duhamela znajdowały się gwiazdy pokroju Trumana Capote’a. Julii Child, która dopiero co wydała swoją książkę kucharską z przepisami z Francji, nikt nie zamierzał traktować poważnie. Gdy zjawiła się w studiu telewizyjnym i poprosiła o kuchenkę elektryczną, spełniono jej prośbę, bo kuchenkę miał akurat w swym gabinecie jeden z producentów programu. Po wejściu na antenę Child wyjęła z torebki produkty i usmażyła omlet.
Po tym występie 27 widzów wysłało do redakcji listy z prośbą, by porady kulinarne Julii znalazły się w ramówce na stałe. – Nie wiedziałem, że nasz program ma aż tylu widzów! – żartował producent od kuchenki.
Co niezwykłego było w robieniu omleta? Żeby to zrozumieć, trzeba zagłębić się w kontekst kulinarny amerykańskiej telewizji tamtego czasu. Lata 60. to bowiem absolutny szał na mrożonki i mikrofalówki. Reklamowane na potęgę stały się wyznacznikiem społecznego statusu. Jeśli rodzina aspirowała do klasy średniej, w jej kuchni musiała się pojawić mikrofalówka, a w zamrażalce – wszelkiej maści gotowe produkty, które można odgrzać i podać w krótkim czasie. Chodziło przede wszystkim o wygodę kobiet, które zajmowały się domem. Reklamy wmawiały im, że dzięki gotowym produktom nie będą się przemęczać, a ich mężowie i dzieci i tak będą zachwyceni.
Julia trafiła na czas, gdy nie liczyły się jakość, estetyka ani smak, tylko wygoda i gadżety. Supermarkety były wówczas zalane jedzeniem w puszkach, foliach i aluminium. Gotowe było wszystko: zupy, sosy, śniadania, kolacje. Reklamy tych produktów miały na celu jedno: przekonać wszystkich dookoła, że gotowanie to proces niewygodny, trudny i pełen wyzwań, że zabiera mnóstwo czasu i nerwów, których można sobie oszczędzić, wybierając gotowe produkty.
Włodarze WGBH-TV zdecydowali się na trzy próbne odcinki programu Julii Child. Od ich powodzenia miało zależeć, czy „The French Chef” zagości w ramówce na stałe. Już po emisji pierwszego nikt nie miał wątpliwości, że tak się stanie. Child była do telewizji po prostu stworzona.
Niezwykła historia Julii Child
Urodziła się 15 sierpnia 1912 r. w Pasadenie, która była wtedy rajem Kalifornii ze względu na żyzne ziemie. Mieszkańcy mieli swoje ogrody, w których owocowały cytrusy i awokado. To pośród nich bawili się Julia i dwójka jej rodzeństwa – brat John i siostra Dorothy. Życie w mieszczańskiej, anglosaskiej rodzinie podlegało wówczas dokładnie określonej etykiecie. Były tematy, których publicznie nie poruszano – wśród nich seks, polityka i pieniądze. Po latach Julia wspominała dzieciństwo jako pozbawione trosk, a dorastanie jako wygodne. I zupełnie nieprzygotowujące do dorosłego życia.
Jej konserwatywny ojciec widział dla niej tylko jedną przyszłość – u boku zamożnego męża. Próbował zeswatać córkę z lokalnymi bogaczami, m.in. z synem potentata prasowego, właściciela „Los Angeles Times”, ale Julia na to małżeństwo nie przystała. Po latach śmiała się, że nie zamierzała poślubić żadnego bogacza, dla którego najważniejszym punktem tygodnia jest niedzielny mecz w golfa z kolegami z socjety, bo na pewno okazałby się alkoholikiem.
Jej stabilnym, ułożonym życiem wstrząsnęła II wojna światowa, która uświadomiła jej, że nie ma żadnych zdolności. Chciała jednak jakoś przydać się walczącym z nazistami żołnierzom. Dołączyła więc do armii jako stenotypistka – pisała na maszynie w agencji rządowej Office of Strategic Services, z którego zrodziło się CIA. Wysoka, rzucająca się w oczy Julia Child śmiała się, że byłaby szpiegiem idealnym, bo przy jej wyglądzie każdy założyłby, że nie może pracować pod przykryciem, bo za bardzo rzuca się w oczy. Dostęp do objętych tajemnicą dokumentów jednak miała.
Pod koniec wojny zgłosiła się na ochotnika, by jechać z żołnierzami na Daleki Wschód. Pobyt m.in. w Chinach zupełnie zmienił jej życie. Po pierwsze uświadomiła sobie, że nie chce wracać do nudnej, mieszczańskiej codzienności. Po drugie, to tutaj poznała Paula, który w wojsku odpowiadał za materiały graficzne – mapy i diagramy, na których opracowywano strategie walk. Nie miał skończonego nawet college’u. Był samoukiem, 10 lat starszym od Julii. Pobrali się, gdy tylko wrócili do USA.
Napięcia pomiędzy mężem i ojcem Julii przybierały na sile. Ojciec uważał Childa za liberała, którego bardziej od tradycji interesuje wino i jedzenie. Mąż z kolei zarzucał teściowi, że interesują go wyłącznie pieniądze. Ku zaskoczeniu wszystkich, Julia wzięła stronę męża. Po zamążpójściu głosowała na demokratów, wywołując skandal w republikańskiej rodzinie.
Małżeństwo przeniosło się do Rouen, gdy Paul objął posadę w amerykańskiej ambasadzie we Francji. Umościli się pośród zabytków i winnych pól. Gdy Julia spróbowała tamtejszego jedzenia, przepadła. Rozkochana w lokalnych przysmakach, ściągnęła do siebie ojca i macochę. Wierzyła, że zakochają się w tym miejscu tak samo jak ona. John McWilliams nie był jednak w stanie wzbić się ponad uprzedzenia. Wyjazd spędził na narzekaniu na Francuzów i ich zwyczaje. Nie chciał ich zrozumieć ani zagłębić się w lokalną kulturę. Julia poczuła wtedy, że jej misją jest, by przekonać rodaków do bogactwa francuskiej kultury kulinarnej, w której kucharza traktuje się jak artystę, a tematy towarzyskich rozmów wcale nie stronią od jedzenia.
Szansę na to upatrywała, gdy spotkała Simone „Simcę” Beck, świetną kucharkę, z którą bardzo szybko złapały wspólny język. Gdy grupka Amerykanek poprosiła, by w duecie nauczyły je gotować, przystąpiły do działania. Miały sześć uczennic, które zachwycały się ich pedagogicznymi zdolnościami. Wieść o tym szybko się rozniosła, więc wkrótce „Simca” dostała propozycję, by napisać książkę kucharską z francuskimi przepisami dla Amerykanów. Problem polegał na tym, że nie znała dostępnych w Stanach składników i zamienników. Wtedy do akcji wkroczyła Julia Child.
Przepis na sukces? Nie uznawać „nie”
Przez dwa lata spisywała przepisy we Francji i pojedynczo wysyłała je do swojej młodszej siostry w Stanach. Dorothy miała je testować, sprawdzając, czy są możliwe do wykonania z dostępnych w sklepach składników. Ta tytaniczna praca miała przerodzić się w tom, z którego dało się zrobić wszystko, ale zablokował go wydawca, przerażony rozmiarem książki i liczbą wymyślnych przepisów. – Nikt takiej kolubryny nie kupi – przekonywał.
Załamana Julia musiała zmierzyć się również z kłopotami męża, który popadł w niełaskę. Z ambasady we Francji został wezwany do Waszyngtonu z zarzutami o komunizowanie i homoseksualizm. Zarzuty były sfabrykowane, ale upokorzenie, którego doznał, popchnęło go do przejścia na przedwczesną emeryturę. Przeprowadzili się do domu w Cambridge w stanie Massachusetts.
Julia zabrała jednak część Francji ze sobą, bo w domu państwa Child na stole gościły głównie tamtejsze potrawy. Cały czas dopracowywała też przepisy, wierząc, że w końcu wydawca ulegnie.
Daniel Goldfarb, jeden z twórców serialu „Julia”, mówi: – Ona nie uznawała słowa „nie”. Walczyła, a z wiekiem czuła się coraz bardziej komfortowo w swoim ciele. I ta jej radość i pozytywne nastawienie do życia szybko się wszystkim udzielały.
Na pewno udzieliły się Judith Jones, redaktorce wydawnictwa Knopf, która dała zielone światło na wydanie książki kucharskiej, gdy manuskrypt trafił w jej ręce. – Jeśli ktokolwiek to kupi, zjem swój kapelusz – mówi właściciel wydawnictwa Alfred A. Knopf, gdy słyszy, że tom ma być opublikowany pod tytułem „Mastering the Art of French Cooking”. Książka ukazuje się w 1960 r. Wtedy też do Stanów przylatuje „Simca”, która rusza z Child w trasę promocyjną po kraju. Promocja opiera się również na odwiedzaniu programów telewizyjnych, które są prowadzone przez mężczyzn i opowiadają o mężczyznach. Jeśli już pojawiają się w nich kobiety, to są młode, seksowne, urodziwe. Mają cieszyć męskie oko, a nie wnosić merytoryczne wątki do rozmowy. Wysoka, zapięta pod samiutką szyję, ponad 50-letnia Julia Child jest więc w studiach ewenementem.
Po wizycie w programie literackim w WGBH-TV w Bostonie stacja daje jej szansę. Na początku dostaje 50 dolarów za odcinek. Produkcja ma minimalny budżet, co w żaden sposób Julii nie powstrzymuje. Radzi sobie świetnie. Ma właściwie tylko jeden problem: zapamiętywanie przepisów. Nie jest też w stanie wbić sobie do głowy, że nie może dotykać swojej klatki piersiowej, bo ma pod bluzką przyczepiony mikrofon. Robiła to odruchowo, więc widzowie słyszeli nieprzyjemne trzaski.
Choć producentów to drażniło, to ekipa ze studia uwielbiała ją. Pracujący z nią ludzie pisali jej na kartkach: „Nie dotykaj bluzki!”, „Zwolnij!”, „Zapomniałaś o składniku”. Kibicowali jej, bo wiedzieli, że w przerwie będzie można zjeść wszystkie pyszności, które przygotowywała na antenie. To dzięki niej wielu pracowników telewizji pierwszy raz w życiu zjadło surowego karczocha czy szparaga. Podobnie jak zasiadający przed telewizorami Amerykanie.
Od innych gwiazd szklanego ekranu odróżniało ją to, że uważała, że powinno się popełniać błędy, żeby móc pokazać, że da się je naprawić. Przyznawała się do nich na wizji. – Każdy, kto kiedykolwiek gotował, wie, że w kuchni cały czas zdarzają się potknięcia i są niemożliwe do uniknięcia – przekonywała. Ale potrafiła też grać. Wiedziała, że nie może się przyznać publicznie, że pochodzi z bogatego domu, w którym ani ona, ani jej matka nie gotowały, bo miały od tego służbę. Wmówiła ludziom, że pochodzi z przeciętnej rodziny z klasy średniej. I że chce, by inne kobiety tak jak ona stały się w kuchni nieustraszone, bo tylko nieustraszona kucharka potrafi czerpać przyjemność z gotowania.
Była przy tym niezwykle teatralna. Odgrywała na wizji role niezadowolonych smakoszy, parodiowała umęczone kucharki. Machała przedmiotami kuchennymi, rzucała nimi, ale z gracją, tylko dla zabawy. Dzięki temu nawet widzowie, których gotowanie nic a nic nie obchodziło, śledzili jej programy. – Dzięki temu pozostawała kimś, kto łączył pokolenie. Ja oglądałam jej programy razem z moją matką i babką. I wszystkie miałyśmy z tego taką samą radochę. Ona była jak nasza domowa kucharka – mówi Kimberly Carver, producentka „Julii”.
Na fali popularności „The French Chef” napisały z „Simcą” drugi tom książki kucharskiej, ale Julia chciała mieć więcej niż 50 proc. udziałów, bo jej zdaniem wniosła do spółki znacznie więcej niż jej wspólniczka. Po ojcu odziedziczyła zdolność do twardych negocjacji. „Simca” w końcu się ugięła, ale zadra pozostała w niej już na zawsze. Kolejne książki Child pisała już bez pomocy przyjaciółki.
Julia Child: „Jeśli nie widzą cię w telewizji, to myślą, że nie żyjesz”
Jej programy były wiarygodne, bo nie sprzedawano w nich produktów. Nigdy nie mówiła, jakiej firmy sól czy makaron stosuje. Używała ogólników: – A teraz dolewamy białego wina.
Nigdy nie nazwała siebie feministką, chociaż w emancypacji Amerykanek odegrała ważną rolę. Pokazała im, że kobieta może zarabiać na gotowaniu, co dotąd było zarezerwowane dla mężczyzn. Wśród jej widzów były kobiety z całej Ameryki. Łączyła je ponad klasami społecznymi i podziałami ideologicznymi. W pewnym momencie poczuła misję: zaangażowała się w walkę o szerzenie wiedzy o świadomym planowaniu rodziny, choć sama nie mogła mieć z mężem dzieci. Z oddaniem zajmowała się jednak bratankami i siostrzenicami.
„The French Chef” utrzymał się na antenie przez 10 sezonów. Jego zmierzch nastąpił, gdy Julia zaczęła się starzeć. Publiczna telewizja zdecydowała się nie nadawać jej programu w całym kraju, producenci mieli do niej coraz więcej uwag. Na dodatek Child bała się, że ma raka piersi. Nie umiała o tym z nikim porozmawiać, bo w jej rodzinie nie rozmawiało się o chorobach. Popadała w coraz większą frustrację, aż w końcu rzuciła telewizję. Chciała jednak wrócić na antenę, bo – jak przekonywała – jeśli nie widzą cię w telewizji, to myślą, że nie żyjesz.
Taką szansę dała jej stacja ABC, która znalazła dla niej miejsce w śniadaniówce „Good Morning, America”, w której robiła dania w trzy minuty. Gdy zaczynała, miała 75 lat, ale jej współpracownicy powtarzali, że miała wigor i podejście do życia czterdziestolatki. Najbardziej lubiła towarzystwo mężczyzn. Ze wszystkimi flirtowała.
Ale wierna pozostała mężowi, którym zajmowała się nawet po wylewie. Paul już nigdy nie odzyskał po nim sprawności, ale Julia traktowała go tak, jakby nic się nie zmieniło. Zabierała go ze sobą wszędzie. Gdy Paul umarł, nie załamała się. Prawdopodobnie rozpaczała w samotności, ale publicznie nigdy nie dała nic po sobie poznać.
Miała 81 lat, gdy zaczęła pracować nad swoją autobiografią. Do końca była aktywna. Wspierała młodych kucharzy. Umarła w 2004 r. w wieku 91 lat. Odcinki jej programów były emitowane przez 50 lat. – Ludzie oglądali je nie tylko po to, żeby nauczyć się jakiegoś przepisu, lecz także żeby pobyć z Julią. Ona miała niezwykle rzadką umiejętność łączenia edukacji i rozrywki bez szkody dla jednej i drugiej – mówi Daniel Goldfarb, jeden z twórców serialu „Julia”.
Co Julia Child po sobie zostawiła? Przed nią kucharze byli schowani. Po niej wyszli na pierwszy plan.
Korzystałem z filmu dokumentalnego „Julia” w reżyserii Julie Cohen i Betsy West.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.