Paolo Roversi, włoski fotograf mody mieszkający i pracujący w Paryżu, powiedział, że Julia Margaret Cameron była prawdopodobnie pierwszą fotografką, która zamiast wiernie odwzorowywać rzeczywistość, pokazywała swego rodzaju objawienia. Natomiast amerykańska fotografka Nancy „Nan” Goldin nazywa jej sztukę celebracją miłości. Retrospektywa twórczości brytyjskiej artystki, która w XIX wieku zrewolucjonizowała świat fotografii sposobem, w jaki portretowała ludzi, jest prezentowana w paryskim centrum sztuki współczesnej i postmodernistycznej fotografii oraz mediów Jeu de Paume.
Julia Margaret Cameron fotografuje intymność
Nie lubię robić zdjęć, ale nie dlatego, że nie umiem ich robić. Nie przeszkadzają mi krzywe ujęcia, pokraczność uchwyconych w pośpiechu póz czy brak widocznych twarzy. Mam świetną pamięć, wystarczy więc, że zobaczę w kadrze kontekst, żeby precyzyjnie przypomnieć sobie czyjeś gesty, mimikę czy nawet zapach. Najważniejsze przecież, że wiem, kto jest na zdjęciu i ile dla mnie znaczy. Nie lubię robić zdjęć, ale lubię je mieć, szczególnie fotografie najbliższych mi osób. Robię je więc mimo wszystko: aparatem w telefonie, najczęściej z ukrycia, bez znaczenia jest dla mnie, czy ktoś wyszedł na zdjęciu lepiej, czy gorzej. Oglądam je, gdy najbliżsi są daleko, a zdarza się to bardzo często.
Julia Margaret Cameron, brytyjska fotografka epoki wiktoriańskiej, której twórczość wyznaczyła zupełnie nowy kierunek portretowania, też nie przejmowała się brakiem umiejętności technicznych. Na tym jednak nasze podobieństwo się kończy. Cameron bowiem potrafiła uchwycić w kadrze to, co ja dzięki moim nieporadnym zdjęciom zachowuję na dłużej. Nie wiem, czy zabrzmi to bardziej jak naiwna szczerość czy szczera naiwność, ale zaryzykuję – w sercu. Czyjąś intymność.
Początki fotografii Julii Margaret Cameron i nowy rozdział w fotografii światowej
Kiedy córka i zięć Cameron podarowali na gwiazdkę 48-letniej Julii aparat fotograficzny z adnotacją: „Mamo, spróbuj fotografii, może zabawi Cię to w twojej samotności” (mąż Cameron przebywał wówczas na Cejlonie, a synowie, podobnie jak zamężna, córka opuścili dom), nie spodziewali się, jak dużą siłę oddziaływania będą miały jej zdjęcia.
Cameron potraktowała prezent poważnie, a do robienia zdjęć od razu podeszła profesjonalnie. Przydomowy kurnik zamieniła w studio, komórkę na węgiel w ciemnię i zaczęła zgłębiać tajniki fotograficznej chemii. Miesiąc później zrobiła swoje pierwsze udane zdjęcie – portret córki sąsiada Annie Philpot zatytułowany Annie (1864). Cechuje go nieostrość, która stała się jednym ze znaków rozpoznawczych twórczości fotografki. Nie była ona jednak wynikiem przypadku, a świadomym kompromisem. Cameron mówiła, że kiedy kadruje, szuka wyłącznie piękna, dlatego wszelkie niedociągnięcia techniczne – cienie, plamy czy rozmazania – nie miały dla niej znaczenia. Te poszukiwania sprawiły, że coraz bardziej oddalała się od ówczesnych fotograficznych standardów. W drugiej połowie XIX wieku zdjęcia były drogie, a najlepiej sprzedawały się te w małych formatach, stanowiące swoistego rodzaju wizualne wizytówki, na których fotografowani pozowali w najlepszych ubraniach i prezentowali poważne miny. Natomiast gorliwa katoliczka Cameron zaczęła przekładać swoje duchowe i intelektualne zainteresowania na fotograficzne sceny zaaranżowane biblijnie i alegorycznie. Jej zdjęcia szybko zaczęły się cieszyć dużym zainteresowaniem; swoją pierwszą wystawę miała już w rok po pamiętnym Bożym Narodzeniu. Jednak nie widzę w nich tego, co w twórczości Cameron cenię najbardziej. Im bardziej dosłownie odtwarza swoje religijne czy mitologiczne inspiracje, tym bardziej duchowo puste wydają mi się jej zdjęcia. Zamiast narracyjnej precyzji i upozowania wolę autentyczność jej fotografii, którą Cameron jako jedna z pierwszych odważyła się pokazać. I bez wątpienia potrafiła ją uchwycić, zmniejszając dystans wobec portretowanego, nie tylko w wymiarze fizycznym
Rewolucyjne portrety Julii Margaret Cameron
Cameron nie interesowała wypolerowana poprawność twarzy, która królowała na wiktoriańskich portretach. Widoczne na nich sformatowane emocje nie pozwalały osobowościom wybrzmieć, a ona chciała jak najbardziej zbliżyć się do prawdy o człowieku. Żeby to osiągnąć, brak ostrości wzmocniła dużymi formatami i ciasnym kadrowaniem – kolejnymi niestandardowymi dla ówczesnej fotografii elementami.
W efekcie jej portfolio tworzyły intymne, efemeryczne portrety, które na niezwykle wrażliwych na działanie światła i temperatury odbitkach – przez co rzadko pokazywanych – oglądam mniej więcej 150 lat później. Portretowała ludzi często w tej samej pozie, z profilu, z oczyma skierowanymi poza kadr. Za każdym razem, kiedy oglądam wystawę w Jeu de Paume, a byłam na niej już cztery razy, bacznie przyglądam się tej metodzie i za każdym razem mi nie przeszkadza. Być może dochodzi do głosu moje zapotrzebowanie na doznania estetyczne, a powtarzalność tak intensywnego piękna łatwo się nie nudzi.
O swoich portretach Cameron mówiła, że są „uosobieniem modlitwy”. Chociaż ja jej nie praktykuję, mam o modlitwie bardzo precyzyjne wyobrażenie: jest czymś wsobnym, intymnym, nieudawanym i nigdy na pokaz. I dokładnie tacy są sfotografowani przez Cameron ludzie.
Na zdjęciu Kiss of Peace (1869) obie postaci wydają się zawieszone między jawą a snem. Nie próbują wywrzeć wrażenia. Nie są jednak nieobecne czy bezwolne. Każda z nich jest intensywnie zanurzona w swoim świecie. Jest to właśnie ta prywatna, fascynująca część ludzkiego wnętrza (jeśli znów miałabym zaryzykować naiwną szczerość albo szczerą naiwność, napisałabym „dusza”), którą udawało się Cameron wydobywać z portretowanych osób.
Tak jak ludzie na jej fotografiach zyskiwali duchowy wymiar, tak światło stawało się emanacją materii. Jest namacalne, nie oświetla, ale wchodzi w interakcje z portretowanymi i rzeźbi ich twarze. Nie potrzebuję od Cameron niczego więcej: ani narracji, ani stylizacji, ani wymyślnych aranżacji. To, co dziś mnie tak bardzo pociąga w jej fotografii, około 150 lat temu zniechęcało krytyków, którzy sprowadzali jej prace do pozbawionych ostrości, technicznie wadliwych portretów celebrytów. Mimo krytyki malarze, poeci czy naukowcy nieustannie wspierali ją w artystycznym rozwoju. Do grona najbliższych znajomych Cameron zaliczali się m.in. przyrodnik i twórca teorii ewolucyjnej Charles Darwin czy astronom John Frederick William Herschel – bardzo lubię mieszankę zmęczenia i ciekawości jego skierowanego w górę wzroku z portretu The Astronomer (1867), bardziej wymownego niż jakikolwiek atrybut, który mógłby sugerować jego zawodowe zainteresowanie.
Niestety fotograficzna kariera Cameron trwała zaledwie 15 lat (artystka zmarła nagle w 1879 roku). I choć jej zdjęcia jeszcze przed śmiercią trafiły do zbiorów British Museum i Victoria and Albert Museum, za życia nie spotkała się z zasłużonym uznaniem. Jej wpływ na rozwój fotografii został uznany dopiero w kolejnym stuleciu, kiedy w 1926 roku świat poznał jej twórczość dzięki publikacji Victorian Photographs of Famous Men and Fair Women autorstwa Virginii Woolf, wnuczki jej młodszej siostry, i Rogera Fry, angielskiego malarza, pisarza i teoretyka sztuki.
Swoją twórczością pokazała, że fotografia może komunikować coś znacznie więcej, niż być tylko odwzorowaniem rzeczywistości. Dziś artystyczna pozycja Cameron jest niekwestionowana, a jej fotografia nieustannie wywiera wpływ na innych artystów. Dostrzegam to, patrząc na hipnotyzujące piękno prac Roversiego czy surową emocjonalność i szczerość zdjęć Goldin. I rozumiem potrzebę poszukiwania autentyczności, kiedy pragnę poczuć obecność bliskich, otwierając mój prywatny album w telefonie.
Wystawę „Julia Margaret Cameron” można oglądać w Jeu de Paume w Paryżu do 28 stycznia 2024 roku.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.