Byłam długo wyczekiwanym dzieckiem, które przysparzało wiele kłopotów. Zawsze głośna, zawsze wybredna i niesamowicie dumna. Całe moje dotychczasowe życie czułam, że jestem odmieńcem i dopiero na wojnie odnalazłam swoją tożsamość – mówi Kafa, osoba niebinarna, która jako ochotniczka służy w ukraińskiej armii. Opowiada nam o wojennych doświadczeniach, bólu związanym z żegnaniem przyjaciół oraz o tym, dlaczego w wojsku poczuła się jak w domu.
Na ogniu w kociołku smażą się ziemniaki, obok stoi blaszany kubek w Muminki z czarną kawą, a w tle szumi las. Wbrew pozorom nie jest to widoczek z obozu harcerskiego, ale obraz wojny. Klementyna, która prosi, żeby nazywać ją Kafa, od stycznia, jako ochotniczka, służy w ukraińskiej armii. Na Instagramie pod nickiem polspycho_ pokazuje wojnę oczami osoby niebinarnej. I choć otaczająca ją rzeczywistość jest przerażająca, stara się robić wszystko, żeby nawet w stanie permanentnego zagrożenia zachować odrobinę normalności. W przerwach od kolejnych zadań gotuje na ogniu, zbiera dzikie rośliny w lesie, w którym stacjonuje, obserwuje ptaki. – Zabrzmi może głupio albo infantylnie, ale na wojnie jest jak na filmie. Z tą małą różnicą, że to nie jest film, bo codziennie giną tu ludzie – tłumaczy mi Kafa, kiedy zadaję jej nurtujące mnie pytanie, jak właściwie tam jest. – Poza tym jest całkiem zwyczajnie. Namioty, komary, dużo ruchu na świeżym powietrzu, gotowanie na ognisku, bo są ciągłe problemy z prądem i brak bieżącej wody. Dużo czytam, wyleguję się na słońcu i zapisuję wspomnienia, które chcę wydać po wojnie – dopowiada, tłumacząc, że po urazie głowy, którego doznała na froncie, została tymczasowo przeniesiona do obozu, który jest z dala od działań wojennych. Nie ma jednak wątpliwości, że na front wróci. Tylko musi się odrobinę zregenerować.
– O tym, że będę walczyć, wiedziałam od pierwszych dni inwazji. Najpierw walczyłam na ulicy. Zapisałam się do Vitsche – stowarzyszenia młodych Ukraińców w Niemczech, i co tydzień organizowałam protesty w Berlinie, gdzie mieszkam od kilku lat. Czułam jednak, że to nie wystarczy. Wielu moich znajomych zaciągnęło się do armii. Zdecydowałam się więc wrócić do Ukrainy i walczyć za mój kraj – mówi z dumą, choć jej droga do wojska była wyboista. – Musiałam udowodnić, że się nadaję, że jestem wystarczająco silna. Nie tylko psychicznie, lecz także fizycznie. Musiałam im pokazać, że przetrwam – dodaje. Miesiące przed zaciągnięciem się poprzedzały więc intensywne treningi. Głównie bieganie i pływanie, ale też nauka niemieckiego i szlifowanie angielskiego. W Berlinie Kafa zrobiła jeszcze prawo jazdy. I tak przygotowana wróciła do swojego kraju, by ukończyć kurs pilota dronów. W styczniu, po zdaniu wszystkich testów, została przyjęta do wojska i od razu wysłana na front. – Początki były ekstremalnie trudne. Czułam, że niewiele jeszcze potrafię, a wymaga się ode mnie pełnego profesjonalizmu. Było intensywnie, głośno, stresująco i … zimno. Momentami czułam ogromną dumę i satysfakcję, ale nie zabrakło też rozczarowań. Najciężej zrobiło się, kiedy zaczęli ginąć ludzie, których znałam, którzy pracowali ze mną. W momentach kryzysu zawsze powtarzałam sobie, że jestem naocznym świadkiem jednego z najważniejszych wydarzeń we współczesnej historii. Poczucie, że walczę w ważnej sprawie, dodawało mi otuchy – opowiada i dodaje, że waleczność płynie w jej krwi. Jeden z pradziadków Kafy był partyzantem, a drugi należał do grupy represjonowanych Niemców. Podobny rys miały biografie prababek, które również całe życie walczyły o swoją ziemię.
„Na wojnie nie ma czasu na przeżywanie. Zawsze jest coś do zrobienia, trzeba działać”
– Dorastałam w poczuciu, że jestem inna. Że nie pasuję. Byłam długo wyczekiwanym dzieckiem, które przysparzało wiele kłopotów. Zawsze głośna, zawsze wybredna i niesamowicie dumna. Całe moje dotychczasowe życie czułam, że jestem odmieńcem i dopiero na wojnie odnalazłam swoją tożsamość – tłumaczy mi Kafa. A kiedy pytam, czy jej niebinarność jest komentowana w wojsku, wzrusza ramionami. – Tu nikogo nie interesuje, kim jesteś, ale czy dobrze robisz swoją robotę. Ludzie czasem życzliwie pytają mnie o rzeczy związane z moją seksualnością, ale dla nikogo to nie jest temat. W wojsku jest mnóstwo queerów, więc czuję się tu jak w domu – dodaje i opowiada, że nigdy wcześniej nie czuła tak mocno, że przynależy. Jej orientacja, tożsamość płciowa, poglądy nie mają tu żadnego znaczenia, bo liczy się tylko wola walki. A tę ma ogromną. – Już od dawna nie czuję strachu. Pochowałam kilku swoich przyjaciół. Niektórzy byli młodsi ode mnie. Wypłakałam oczy i poszłam dalej. Zdaję sobie sprawę, że każdy mój dzień na wojnie może być tym ostatnim, ale wiem, że nie zabraknie ludzi honoru, którzy będą dalej walczyć za nasz kraj – mówi i szklą jej się oczy, bo Kafa doskonale zdaje sobie sprawę, że tak nie powinno wyglądać życie 22-latki.
Rosjanie zabrali jej wszystko: miasto, studia biologiczne, które zaczęła krótko przed inwazją, i grono przyjaciół. – Najgorsze jest to, że nie mogę ich porządnie opłakać. Na wojnie nie ma czasu na przeżywanie. Zawsze jest coś do zrobienia, trzeba działać. Grzebanie przyjaciół to zdecydowanie najtrudniejsza rzecz w tej nowej rzeczywistości. Tłumaczy, że smutku jest jeszcze więcej: – Trudno mi patrzeć na moich znajomych, którzy kończą studia, pobierają się, robią kariery, a ja w tym czasie ścieram błoto z mojego munduru. Wielu z nich nie rozumie mojej decyzji. To boli, ale z tym już się pogodziłam. Z krzywdą, którą wyrządzają nam Rosjanie nie pogodzę się nigdy.
Kiedy pytam, czego najbardziej jej brakuje, uśmiecha się i wymienia z przymrużonymi oczami: – Morza Czarnego, surfingu, delfinów, fig jedzonych prosto z drzewa i baklawy z targu. Tyle ma tęsknot z przeszłości. A w teraźniejszości? – Na pewno snu i śniadania, które ktoś przynosi do łóżka. Kawy wypitej w małej kawiarni bez lęku, że zaraz spadnie na mnie pocisk. I kwiatów, i randek – wymienia na jednym oddechu i zaraz się poprawia, bo wie, że najbardziej tęskni za światem bez wojen. Po prostu.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.