Pierwszy film ze stajni Marvela z superbohaterką w roli głównej to zapowiedź nowych czasów, w których kobiety wreszcie będą uznawane za silne, ich intuicja doceniana, a emocje rozumiane. – Chciałam mieć pewność, że na planie będzie panowało równouprawnienie – mówi filmowa Carol Danvers, laureatka Oscara, Brie Larson.
Nigdy nie zapomnę spojrzenia Scarlett Johansson, gdy podczas wywiadu zapytano ją, czy pod obcisły kostium Czarnej Wdowy była w stanie włożyć bieliznę. W jej oczach malowały się obrzydzenie i pogarda. „Jesteś chyba piątą osobą, która mnie o to pyta! Co tu się dzieje? Od kiedy to ludzie zaczęli w wywiadach zadawać pytania o majtki? Pozostawię odpowiedź twojej wyobraźni” – odpowiedziała korespondentowi kanału Extra. „Czy zadałem niewłaściwe pytanie?” – usiłował się bronić mężczyzna. „Pytając mnie o to, jaką noszę bieliznę?” – „Przecież nie zapytałem, jaką…” – brnął „dziennikarz”. „Wiesz co, może zapytaj o to Jossa [Whedona, reżysera – przyp.aut]. Co to w ogóle jest za wywiad?”.
Problem polega na tym, że to był całkiem zwyczajny wywiad. I całkiem zwyczajne pytanie zadane aktorce, grającej w filmie o superbohaterach. Czy właściwe? Zdecydowanie nie. Seksistowskie? W stu procentach. Ale przewidywalne. Przez długi czas kobiety były w superbohaterskich filmach seksowną ozdóbką, a aktorki zagajano o dietę pozwalającą wbić się w ciasny kostium. Ewentualnie o majtki. Edukacja emancypacyjna zbiera żniwo. Pożegnanie z mentalnością „ejtisów” i „najntisów” staje się faktem. Ostatnie lata przynoszą wielce wyczekiwaną zmianę.
Symbolem nowej fali jest oczywiście Wonder Woman, bohaterka najlepiej zarabiającego filmu o początkach losów superbohatera (ang. origin story) w historii. Towarzyszą jej Szkarłatna Wiedźma i Hela z „Thor: Ragnarok”, co prawda zła do szpiku kości, ale mocna – i samodzielna! – jak cholera. Wspomniana już Czarna Wdowa, choć silna, kojarzy się jednak z bohaterkami poprzedniej epoki mentalnej, definiowanymi przez seksapil i cielesność, jak Kobieta-Kot. Teraz do grona filmowych superbohaterek dołącza wreszcie Kapitan Marvel, czyli Carol Danvers. Fani Marvela czekali na nią od dawna. Pierwsza wiodąca kobieca superbohaterka ze stajni Marvela z własnym filmem, wobec którego i widzowie, i decydenci mają wygórowane oczekiwania.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że grająca ją Brie Larson na pytanie o bieliznę zareagowałaby taką miną, jak Johansson. Ba, ona nie dopuściłaby do siebie takiego wywiadowcy. Nowa gwiazda Marvela od kilku lat zwraca uwagę na to, by panel rozmawiających z nią dziennikarzy był bardziej zróżnicowany. Chylę przed nią za to czoła. Przyzwyczajona jestem do tego, że na dniach prasowych dominują mężczyźni (biali, koło pięćdziesiątki), a pytania o markę ubrań, nagość i trening są rozczarowującą normą. Dzień prasowy „Kapitan Marvel” w Londynie był odświeżającym przeżyciem. Większość przeprowadzających wywiady stanowiły kobiety, w różnym wieku, kolorze, kształcie, kilka z nas na wózku lub z laską. – Od dawna interesowały mnie dyskusje o inkluzywności, chciałam mieć pewność, że na planie jest równouprawnienie – mówiła mi podczas spotkania Larson. Aktorka głośno wspiera istnienie tzw. inclusion riders, czyli zapisu w umowie zapewniającego zrównoważoną reprezentację wszystkim płciom i grupom. Termin ukuła dr Stacey Smith z U.S.C. Annenberg. – Chcę być pewna, że pojawi się więcej głosów, także nowych, dotąd nieznanych – podkreślała gwiazda.
Jak wielu superbohaterów przed nią, Carol Danvers musi się dopiero nauczyć, jak być Kapitan Marvel. Stanie się to, gdy odnajdzie i zrozumie swoje prawdziwe „ja”. Musi nie tylko dojrzeć, lecz także wybić się ku niezależności w opresyjnej, męskocentrycznej kulturze. Początki są trudne, bo Veers – pod takim imieniem ją poznajemy – nie pamięta nic ze swojej przeszłości. Ma wizje, przebłyski, ale wmawia się jej, że słuchanie intuicji to najgorsze, co może zrobić. Ma być twarda, chłodna, bez emocji. Tłumi więc wewnętrzny głos, zaharowując się na śmierć. Wraz z armią kosmitów Kree angażuje się w walkę ze zmiennokształtnymi Skrullami. W powszechnej świadomości przeciwnicy funkcjonują jako agresorzy, wręcz terroryści. Kiedy jej misja kończy się katastrofą lotniczą, bohaterka ląduje awaryjnie na planecie C-35, powszechnie znanej jako Ziemia. Trwają lata 90., rządzą Nirvana, mom jeans i randki w wypożyczalniach wideo. To czas sprzed Avengersów, zatem ziemscy włodarze nie mają jeszcze wypracowanych schematów postępowania z kosmitami, a do wszechmocnej przybyszki zwracają się per „paniusiu”. Niespodziewanie sprzymierzeńcem Carol stanie się młody agent Nick Fury (wypracowany Samuel L. Jackson). Wspólnie nadzieją się na wiele kosmicznych macek, ale i na niejeden stereotyp, tak na Ziemi, jak i w kosmosie. Uprzedzenia, pogarda i seksizm okażą się zagrożeniem większym niż odpychający wizualnie Skrullowie, bo intergalaktycznym.
Marvel od dawna przyzwyczaja nas, że miłość do komiksowych światów nie jest właściwa tylko najmłodszym pokoleniom. Swoje filmy tworzy tak, by trafiały również do starszej widowni. Być może dlatego „Kapitan Marvel” rozczarowała niektórych krytyków. Brak jej figlarnego, ironicznego ostrza i poziomu meta. Film jest prostszy, nakręcony bardziej dla nastolatków niż ich rodziców. Jego główną mocą jest Brie Larson grająca może nie najbardziej złożoną z postaci, ale charyzmatyczna, ze świetnym poczuciem humoru i dystansem do siebie. – Film napakowano dobrymi, mocnymi wzorcami. Nie wspominając już o młodych aktorkach, które na ekranie zobaczą białą bohaterkę, czarną bohaterkę i Azjatkę, każda ze swoim osobnym, specyficznym wątkiem i funkcją ważniejszą niż ilustracyjna. To niezwykle istotne, że one funkcjonują we wspólnej przestrzeni, taka inkluzyjność jest obiecująca, mam nadzieję, że to tylko preludium – cieszy się Lashana Lynch, grająca najlepszą przyjaciółkę Kapitan Marvel, Marię Rambeau. – Kapitan Marvel, samodzielna kobieca postać pierwszoplanowa z supermocami, dostała wreszcie swój własny film. Chcę się tym cieszyć. Ale jednocześnie czekam z utęsknieniem na moment, w którym będę mogła się w reakcji na takie wydarzenie uśmiechnąć i powiedzieć, że to już norma. Oby dla młodszego pokolenia ten film stał się klasykiem. Oni nie będą mieli już takich problemów, jak my, którym brakowało na ekranach bohaterów, z którymi mogliby się utożsamiać – dodaje.
Filmowy portret pół-kosmitki, pół-ziemianki zgrywa się ze światopoglądem Brie Larson. Kapitan Marvel to typ chłopczycy. Mocno zabudowany kostium wzmocniony na ramionach i łydkach przypomina bardziej zbroję niż lateksowy outfit Britney Spears z „Oops… I did it again”. W jednej ze scen bohaterka testuje jego wersje kolorystyczne, ale nie jest to pokaz próżności przed lustrem, lecz wygłupu z córką przyjaciółki. Nie ma tu ani pół sceny, w której Kapitan wystąpiłaby nago czy epatowała ciałem inaczej niż w walce, manifestując siłę i sprawność. Relacje między bohaterkami kobiecymi pokazano w wielu konfiguracjach. Są rywalkami, przyjaciółkami, mentorkami. Kobiecość jest w „Kapitan Marvel” upodmiotowiana, nie uprzedmiotawiana. Film zdaje test Bechdel – kobiet jest więcej niż dwie i rozmawiają ze sobą na ekranie o czymś innym niż mężczyźni. O mężczyznach w sensie romantycznym nie mówi się tu wcale. W filmie duetu Anna Boden i Ryan Fleck mężczyźni są z boku. Równościowo wspierają, jak Nick Fury, a kiedy tylko próbują przyjmować klasyczną pozycję mentora, dostają po łapach. Wojownik Kree Yon-Rogg (Jude Law) chce wytresować swoją podopieczną, wmawiając jej, że największym wrogiem są emocje. Na szczęście Carol podskórnie wyczuwa, że jej przełożony nie do końca ma rację. Ostatecznie to sprawna komunikacja z własnym instynktem stanie się źródłem jej wielkiej mocy. Twórcy w udany sposób nawiązują do opresyjnej narracji, stosowanej od lat wobec kobiet. „Co się tak unosisz”; „Tylko bez emocji”; „Chyba masz PMS” – słyszymy to na każdym kroku. Chłopcy są zdeterminowani, dziewczynki – histeryczne. Kapitan Marvel pokazuje nieadekwatność takiego myślenia. To nie emocje są niebezpieczne, lecz ich niezrozumienie. Kto pojmie, co i dlaczego czuje, może podbić świat, zdaje się mówić Kapitan Marvel.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.