Patrząc na jej zdjęcia, przenosimy się w świat baśni. To ostatnia z prawdziwych supermodelek” – napisał o Karen Elson jej przyjaciel Edward Enninful, redaktor naczelny brytyjskiego „Vogue’a”. W 2010 roku, kilkanaście lat po debiucie na wybiegu, rudowłosa Angielka uciekła w muzykę. Dziś łączy śpiewanie z modelingiem. Właśnie wydała „Green” – „najbardziej optymistyczny, przełomowy, pełen nadziei” album w karierze – i została gwiazdą okładki wydania „Vogue Polska Beauty”.
Karen niedawno się obudziła. Miga mi przez chwilę w kamerze – płomienne włosy spięte w ciasny koczek, okulary z ogromnymi, okrągłymi oprawkami, sukienka do ziemi. Widzę też światło sączące się przez obiektyw. Choć w Nashville na amerykańskim Południu dopiero zaczyna się dzień, słońce operuje już intensywnie. Obdarzona porcelanową cerą Angielka nigdy nie rezygnuje z kremu z filtrem SPF.
40-latka właściwie nie zmieniła się od czasu debiutu. W połowie lat 90. XX wieku, w wieku 18 lat, dwa lata po odkryciu przez skauta w rodzinnym Manchesterze, na okładkę włoskiego „Vogue’a” sfotografował ją Steven Meisel. W stroju cyrkówki kręciła się na karuzeli jak z Montmartre’u. Chwilę później została panną młodą z wybiegu Chanel. Od tego czasu supermodelka igra z wizerunkiem muzy prerafaelitów. W każdej sesji wygląda jak z innej bajki – u Tima Walkera przeobraża się w Czerwonego Kapturka, u Stevena Meisela bywa XIX-wieczną kurtyzaną, u Annie Leibovitz – Gretą Garbo albo Marleną Dietrich. W naszej – okładkowej – rozkwita w tajemniczym ogrodzie wiktoriańskiej posiadłości. Największe gwiazdy mody muszą być kameleonami.
Ale Karen jest kimś więcej – muzą i artystką, przyjaciółką projektantów i it girl, wokalistką i poetką. „Gdzie byłabym bez fotografów, projektantów i stylistów, którzy wielokrotnie pozwalali mi na metamorfozę?” – pisała w wydanej w 2020 roku autobiografii. „The Red Flame” to szczera spowiedź na temat zaburzeń odżywiania, złych związków i grzechów branży mody. „Labour of love” (owoc miłości) – podsumowuje autorka.
W przedmowie Edward Enninful nazywa ją „wróżką”, a fotograf Tim Walker – „piękną indywidualistką”. Elson powraca do dzieciństwa. Przestała jeść, gdy była małym dzieckiem – „bladym jak duch i chorobliwie chudym”. Cierpiała na ataki paniki, nie była w stanie nic przełknąć, czuła, że się dusi. – Bałam się śniadania, obiadu i kolacji – wspomina. Elson wychowała się w robotniczej rodzinie, z siostrą bliźniaczką, Kate, dziś związaną z kinem. Tata pracował na budowie, mama prowadziła dom. Z siostrą często słuchały kłótni rodziców. Była nadwrażliwa, a nie miała z kim podzielić się emocjami.
W szkole wyśmiewano jej wygląd. Jako pierwszy potencjał dostrzegł w niej psycholog, u którego odbyła terapię po hospitalizacji z powodu drastycznej utraty wagi. – Gdy powiedział, że mogłabym zostać modelką, mój czerwony płomień rozbłysł mocniejszym światłem – opowiada. Na początku kariery w branży mówiono, że jest tak brzydka, że aż piękna, tak dziwna, że ciekawa, nieposągowa, więc interesująca. Pytam, czy nie odczuwa przesytu pięknem, bo przecież w branży otaczają ją ludzie bliscy ideału. – To tylko zewnętrzne piękno. Łatwo się w nim zatracić. Ale wiele osób o pięknych ciałach ma brzydkie dusze. Moda bywa toksyczna. Ludzie w branży potrafią być okrutni, nie zwracają uwagi na uczucia innych. Ja wciąż nie potrafię zmusić się do obojętności, gdy ktoś mnie ocenia. Ale żal mi tych, którzy pozbawieni są empatii. Przez ostatnie lata wielu z nas przeżyło moment otrzeźwienia, więc branża zmieniła się na lepsze – mówi Elson.
Cały tekst znajdziecie w wydaniu „Vogue Polska Beauty”. Do kupienia w salonach prasowych i online.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.