Anna Radke w wieku 19 lat wyjechała z Włocławka do Nowego Jorku. Po studiach na FIT i stażu w amerykańskim „Vogue’u” dostała pracę jako prawniczka mody. Opowiada nam o swojej drodze do sukcesu.
Przyjechałaś do Nowego Jorku zaraz po maturze. Nie bałaś się?
Nie, ale przyznaję, że pierwszy rok był trudny. Pochodzę z Włocławka. Wychowanie w mniejszym mieście nigdy mnie nie ograniczało, ale przeskok między liceum tam a studiami w metropolii był ogromny. Wcześniej nigdy nie jechałam sama metrem! W Nowym Jorku na początku wszędzie chodziłam piechotą, bo na samą myśl o opanowaniu schematu komunikacji miejskiej robiło mi się słabo.
Od czego zaczęłaś swoją nowojorską drogę?
Studiowałam zarządzanie w sektorze mody na Fashion Institute of Technology (FIT). Potem poszłam na prawo, a w końcu zdałam egzamin adwokacki. Pracuję z klientami z branży mody z całego świata. Wykładałam też m.in. na FIT i London College of Fashion. Prowadzę również research w ramach programu LLM na Cornell Tech.
Rodzina i przyjaciele wierzyli, że sobie poradzisz?
Tak, otrzymałam od nich dużo wsparcia. Przekonali mnie – i wciąż przekonują – że jeśli będę konsekwentna, to mi się uda.
Co oprócz metra sprawiało ci na początku największą trudność?
Wystąpienia publiczne po angielsku. Teraz, dziewięć lat później, wolę to robić po angielsku niż po polsku.
Jaką drogę dla siebie na początku widziałaś?
Chciałam pracować w branży mody jako kupiec albo dziennikarka.
Szybko dostałaś się na staż do „Vogue’a”.
Trafiłam tam przypadkowo. Chciałam odbyć praktyki w magazynie między trzecim a czwartym rokiem studiów. Będąc w domu na święta, złożyłam aplikację przez stronę karier Condé Nast. Po kilku udanych rozmowach kwalifikacyjnych dostałam się do grupy sześciorga stażystów, ostatnich w historii. Tamtego lata zajrzałam za kulisy branży mody. Nosiłam torby, odbierałam przesyłki, biegałam między redakcją a sesjami. Niewiele w tym było glamouru. Większość czasu spędzaliśmy w tej słynnej vogue’owej szafie, gdzie szykowaliśmy ciuchy na sesje.
A kto w redakcji zrobił na tobie najlepsze wrażenie?
Miałam fajną relację z bezpośrednią przełożoną – Grace Givens – wtedy stylistką od biżuterii. Poczułam się niesamowicie, gdy Grace Coddington podarowała mi książkę z dedykacją. Miałam szczęście, bo pracowaliśmy akurat nad September Issue z Jennifer Lawrence na okładce. Przy sesjach współpracowaliśmy między innymi z Tonne Goodman, Tabithą Simmons czy Selby Drummond. A wcześniej dostaliśmy zaproszenie i pracowaliśmy nad CFDA Awards w 2013 roku. Chociaż chyba jeszcze fajniej mieli praktykanci, którzy mogli pójść na prestiżową galę MET.
Imponowało ci to?
Nie zrobiło to na mnie takiego wrażenia. Ci ludzie – gwiazdy, projektanci, redaktorzy – nie wydawali mi się wcale tacy dalecy. Większość była na nas, stażystów, otwarta. Wymagająca, ale otwarta.
Ludzie z redakcji przestrzegali cię przed pracą w branży czy do niej zachęcali?
Mówili nam, że jeśli chcemy, możemy postarać się o pracę w redakcji. Ale większość z nas miała na siebie inny pomysł. Jedna z dziewczyn też studiuje prawo, inni pracują w innych branżach.
Rozczarowało cię to doświadczenie?
Nie, ale też nie urzekło. Wiedziałam, że trzeba przetrwać pierwsze pięć trudnych lat, żeby zacząć porządnie zarabiać i pracować samodzielnie. Stwierdziłam, że to nie jest moje miejsce. Nie chciałam pracować w takim trybie.
W 2011 roku dowiedziałam się, że istnieje taki zawód jak prawnik mody. Lubię analizować, pisać, stawać w obronie innych osób. Widziałam się bardziej po tej stronie, więc zaczęłam pracować jako asystentka profesora od prawa mody na FIT. Moja mentorka, pionierka prawa mody, Barbara Kolsun, była prawniczką Kate Spade, gdy projektantka dopiero zaczynała pracę.
To już ugruntowana działka?
Rozwijająca się. Zmiany, które zachodzą w związku z postulatami zrównoważonej mody i postępem technologicznym, pozwalają prawnikom wykazać się, zwłaszcza w zakresie prawa własności intelektualnej, prawa ochrony dóbr osobistych czy prawa pracy. Marki są tu na innym etapie rozwoju niż w Polsce. Pracują z prawnikami od samego początku, jeszcze zanim formalnie założą firmę. Prawnik jest niejako członkiem ich zespołu. W Polsce często kontaktują się z prawnikiem dopiero, gdy mają poważny problem.
Amerykański rynek jest trudny?
Z pewnością bardziej wymagający niż europejski, zwłaszcza w Nowym Jorku i Los Angeles. Znajomi prawnicy z Londynu mówią, że Stany są dla obcokrajowców dość niedostępne.
Zaistnienie tutaj wymagało ogromnej pewności siebie?
Tak. To na początku stanowiło dla mnie duży problem. W Polsce uczy się nas skromności, a nawet wycofania. W Stanach musisz umieć się sprzedać. Bez tego ani rusz. Trzeba być konsekwentnym. I pracować jeszcze więcej niż na rynku europejskim. Konkurencja jest większa, ale i możliwości jest więcej.
A to, że jesteś kobietą, jakkolwiek cię ograniczało?
Nie, bo chyba zawsze byłam silna. A w Nowym Jorku to obowiązujący model. Największą przeszkodą było pochodzenie. Branża prawnicza jest konserwatywna, dominują tu wciąż biali amerykańscy mężczyźni. Mimo to zawsze podkreślam, że jestem Polką. Ta tożsamość jest dla mnie ważna.
A młodość jest tutaj atutem?
W młodym pokoleniu konkurencja jest chyba jeszcze bardziej odczuwalna. Jestem traktowana jako osoba, która jak na mój wiek osiągnęła stosunkowo dużo. Nie nawiązuję w branży przyjaźni, ale nie brakuje mi mentorów. Zawsze mogę zapytać eksperta o zdanie, nawet jeśli nie pracujemy razem.
Kiedy poczułaś dumę ze swoich osiągnięć?
Poczułam się wyróżniona, gdy zostałam adiunktem na FIT, jedną z najmłodszych wykładowczyń na uczelni. Jednocześnie marki zaczęły mnie wtedy kojarzyć. Krótko po tym zaczęli zgłaszać się klienci.
Miewasz momenty zwątpienia?
Oczywiście. Czasami mam poczucie, że nie podołam temu wyzwaniu. A potem wychodzę na taras z widokiem na miasto. I wtedy Nowy Jork daje mi power. Jeśli doszłam tak daleko, nie mogę się przecież zatrzymać.
Miasto już cię nie przytłacza?
Nie. Zbudowałam tu życie od nowa. I czuję się tu jak w domu. To moje miejsce na ziemi.
A masz tu swoich ludzi?
Rodzina daje mi oparcie na odległość. Tutaj mam grupę znajomych –wąską, ale wierną. Stali się moją nowojorską rodziną.
Wspierasz też innych – młodsze od siebie dziewczyny?
Tak, wspieram m.in. moje studentki. Często piszą dziewczyny i proszą o rady. To dla mnie ważny aspekt tej pracy. Mówię im, żeby się nie bały, wyrażały swoją opinię, nie oglądały na innych. Staram się im pokazać, że z odpowiednią determinacją można osiągnąć wszystko.
Młodsze pokolenie ma łatwiej?
Dziewczyny są coraz bardziej pewne siebie. Gdy dziewięć lat temu wyjeżdżałam, więcej dziewczyn wybierało bezpieczne rozwiązania. Teraz absolwentki mojego liceum częściej wyjeżdżają, wydaje się, że nie boją się marzyć, ale także mają jeszcze więcej możliwości.
I wiedzą też, że w życiu prywatnym nie ma jednego słusznego modelu.
Już nie jest tak, że jeśli w wieku 30 lat nie masz męża, to przegrałaś życie. Najważniejsze jest zrozumienie siebie i swoich potrzeb.
W Nowym Jorku można znaleźć miłość?
To duże wyzwanie. To ogromne miasto, ale pełne egoistów. Tu każdy jest skupiony na sobie, na samorealizacji. Relacje nie są tak głębokie jak w Europie. Dlatego przyjaźnię się głównie z imigrantami albo Amerykanami w pierwszym pokoleniu, oni mają większą potrzebę budowania więzi. Ktoś mi kiedyś powiedział, że mężczyźni w Nowym Jorku albo są niscy albo wolą facetów. Trudno tu kogoś poznać. Większość moich koleżanek w Polsce jest zaręczonych albo po ślubie. W Nowym Jorku randkują na Tinderze.
Nie brakuje ci stabilizacji?
Chcę zbudować dojrzałą relację i mieć rodzinę. Ale jeszcze nie jestem na tym etapie.
Jak znaleźć przestrzeń na związek przy tak wymagającej pracy?
To możliwe pod warunkiem, że znajdzie się partnera skłonnego do pewnych kompromisów. Musi rozumieć tempo mojej pracy.
A mężczyźni w Nowym Jorku boją się silnych kobiet?
Wielu mężczyzn nie czuje się pewnie, gdy kobieta zarabia więcej od nich albo ma lepszą pozycję. Kiedyś nowo poznany chłopak zapytał mnie, co robię. Odparłam, że jestem prawniczką. A on na to: „Szybciej znajdziesz męża, jeśli zostaniesz sekretarką”. Może roztaczam wokół siebie aurę niedostępności, nie wierzę w stereotypy. Od kilku lat mam zaufanego przyjaciela i chyba on rozumie to, dlaczego jestem tak aktywna zawodowo.
Nowy Jork kojarzy się z astronomicznymi cenami. Można się tutaj utrzymać?
Najdroższy jest wynajem mieszkania. Trzeba założyć, że na to pójdzie znaczna część pensji. Ale poza tym zarobki są adekwatne do cen. Ci, którzy są chętni do pracy, zostaną godziwie wynagrodzeni. Trzeba tylko nauczyć się negocjować. Im więcej masz do zaoferowania, tym więcej firmy są w stanie ci zapłacić. Trzeba umiejętnie wykazać, jak twoja „inność” może przydać się pracodawcy. Poza tym wiadomo mniej więcej, czego spodziewać się na danym stanowisku. Pieniądze nie stanowią tematu tabu. Ale choć stawki są dosyć ujednolicone, trzeba o siebie zawalczyć. To chyba najważniejsza nowojorska zasada.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.