Pracowała dla międzynarodowych edycji „Vogue’a”, z polską współpracuje stale. Ostatnio stworzyła scenografię do sesji okładkowej z Birgit Kos. – „Vogue” jest dobre do portfolio – gdy ktoś zagląda na twoją stronę internetową i widzi, że pracujesz z prestiżowym magazynem, twój status się podnosi – mówi nam jedna z najbardziej kreatywnych artystek mody młodego pokolenia. Debiutowała kilka lat temu, teraz robi nawet 20 sesji miesięcznie.
Na czym polega twoja praca?
Jestem scenografką sesji mody. Projekty mogą mieć wersję minimum albo maksimum. Są fotografowie, którzy zamawiają na sesję konkretne trzy krzesła. Wtedy moim zadaniem jest jedynie ich załatwienie. W wersji maksimum współtworzę całą sesję od etapu koncepcji. Buduję scenografię od zera, np. zamieniam studio w plażę, pustynię albo staw. Kreuję całkiem nową rzeczywistość.
Tak było w przypadku sesji okładkowej z Birgit Kos do nowego wydania „Vogue’a”?
Tak, zdecydowanie. Często pracuję z Sonią Szóstak, która fotografowała Birgit. Spotkałyśmy się z Sonią i Karlą (Karolina Gruszecka to dyrektor mody „Vogue Polska”) przed sesją – każda z nas powiedziała, co jej się podoba w kinie. Wymyśliłyśmy wszystkie zdjęcia na sucho.
Sonia zawsze najpierw określa klimat sesji. I zawsze wybiera to samo studio – malutkie, ale z pięknym światłem. Dla mnie to wyzwanie, bo trzeba wnosić ciężkie meble po wąskich schodach i przez wąskie drzwi.
Sonia działa intuicyjnie – czasami, gdy spodoba jej się zastana sytuacja, czyli chociażby faktura farby na ścianie, rezygnuje ze scenografii na rzecz tego elementu. Daje mi wolną rękę, ale niekoniecznie wykorzystuje to, co przygotowałam. Z nią praca jest procesem. Czasami trzeba ją namówić na wyjście ze studia, np. w sesji z Birgit Kos w przypadku zdjęcia łączącego kilka odbić. Znalazłam ogromną instalację z luster, która świetnie się do tego nadawała, ale w studiu zabrakłoby na nią przestrzeni.
Jest jeden fotograf, z którym pracuje ci się najlepiej?
Z każdym pracuje się zupełnie inaczej. Z tymi, z którymi działam najczęściej, mam wypracowany konkretny schemat. Wiem, czego ode mnie oczekują, a oni wiedzą, czego mogą się po mnie spodziewać. W idealnym świecie każdy słuchałby każdego na planie.
Gdy pracuję z ludźmi, których dobrze znam, choćby Karoliną Gruszecką czy stylistą fryzur Michałem Bieleckim, nasza estetyka jest spójna. Dobrze też, gdy nikt nie ma przerośniętego ego. W tej pracy trzeba być miłym dla każdego – podwykonawcy, współpracownika na sesji, klienta.
Myślisz, że wejście „Vogue’a” na polski rynek miało znaczenie?
Na pewno. Do tej pory w Polsce nie było możliwości pracy ze światowymi fotografami, choćby Chrisem Collsem czy Ellen von Unwerth. „Vogue” wyznaczył standard robienia sesji mody.
„Vogue” jest też dobre do portfolio – gdy ktoś zagląda na twoją stronę internetową i widzi, że pracujesz z prestiżowym magazynem, twój status się podnosi.
Zawsze wiedziałaś, że chcesz się zajmować scenografią?
Najpierw chciałam robić zdjęcia, potem instalacje albo rzeźby. Gdy z tego zrezygnowałam, zdecydowałam się też na przeprowadzkę z Gdańska do Warszawy. Nie czułam, że tam mogę się realizować. Bo jeśli coś się tam dzieje związanego z modą, to i tak z ekipą z Warszawy. Miałam szczęście – dwa tygodnie po tym, jak zapragnęłam zajmować się scenografią, dostałam pierwsze zlecenie – asystowałam w tworzeniu setu scenografce filmowej Kamili Pściuk-Glazer (chodziło o zwiastun do słuchowiska na podstawie książki Leopolda Tyrmanda).
Gdy wymyśliłam, że zajmę się scenografią, myślałam o teatralnej. Potem weszłam do świata filmu i reklamy, gdzie nie czułam się najlepiej. Potem odkryłam modę i byłam zdziwiona, że tak dużo tu możliwości, a tak naprawdę niewiele osób o tym wie. Poczułam, że nie muszę się rozdrabniać – skupiłam się na modzie.
Gdy ktoś mnie pyta o pracę, jest zdziwiony, że na polskim rynku jest tyle marek i magazynów chętnych do współpracy. Mam 27 lat, pracuję w branży od czterech-pięciu, czuję, że trafiłam na dobry moment. Od kiedy zaczęłam pracować, nie pojawił się też chyba nikt nowy, bo ludzie nie wiedzą, że jest nisza na rynku. Łatwo się przebić, trzeba tylko pamiętać, że to ciężka praca.
Dlaczego?
Wymaga cierpliwości. Przy każdym projekcie pomysł kilka razy się zmienia, czasami dzień przed sesją. Wciąż pracujesz z ludźmi. Mam do czynienia z podwykonawcami – stolarzami, budowniczymi czy dostawcami, więc są rzeczy, na które nie mam wpływu (na przykład na czas wykonania, powodzenie budowy czy czas dostawy).
W pracy łączę zdolności artystyczne z logistyką. Przy dobrze naoliwionej maszynie można robić po jednej sesji dziennie przez miesiąc, ale gdy jedna rzecz się wali, reszta przewraca się jak domino.
Nie wolałabyś projektować wnętrz?
Nigdy! Wtedy nie miałabym wolności twórczej. Praca byłaby podporządkowana gustom klientów. I, co ważne, gdy sesja się kończy, zamykam projekt – gratyfikacja jest naprawdę szybka. Praca nad wnętrzem domu może trwać latami.
Nie bywasz zmęczona?
Bywam, czasami mam 20 sesji miesięcznie. Od roku obiecuję sobie, że co miesiąc robię sobie kilka dni wolnego. To nie jest łatwe, bo nawet jeśli udaje mi się nie mieć przez parę dni sesji, to zwykle trzeba omówić i przygotować kolejne.
Co cię ogranicza w pracy?
Czas i pieniądze. Gdy producent mówi, że nie ma budżetu na budowanie scenografii od zera, muszę kombinować z tym, co już mam. A gdy czasu jest mało, a najczęściej zaczyna się pracę nad sesją na dwa tygodnie przed, wiem, że nie zdążę sprowadzić mebli z zagranicy. Lawiruję między fotografem, który chce mieć wszystko, co najlepsze, a producentem, który nakłada na mnie finansowe ramy.
Gdzie szukasz mebli?
Zaprzyjaźniłam się z OLX-em. Chyba nie ma miejsca w Polsce, z którego nie brałabym mebli… Znam wszystkie sklepy vintage. Pożyczałam rzeczy od znajomych, przynosiłam swoje. Każdy fotograf chce na sesji mieć mebel, który jeszcze nigdy wcześniej nie „zagrał”. Czasami trzeba znaleźć w jeden dzień 15 niewykorzystanych wcześniej krzeseł. A w Polsce trudno znaleźć meble sesyjne, czyli wyraziste. Nawet osoby, które inwestują w klasykę dizajnu, wybierają najprostsze wydania, np. w beżowej skórze.
Twoja praca wymaga wykształcenia?
Studiowałam na ASP tylko rok na wszechstronnym kierunku z rzeźbą, fotografią, rysunkiem i instalacją. Nie odnalazłam się tam. Nie podobało mi się to, co robią inni studenci, a przede wszystkim, nie podobało mi się to, że wciąż trzeba było rozmawiać o pracy, zamiast działać.
Wydaje mi się, że nie trzeba mieć wykształcenia kierunkowego, żeby zostać scenografką. Wszystkiego, co wykorzystuję w pracy, nauczyłam się na planie i z internetu.
Żeby pracować w tej branży, trzeba być estetycznym erudytą – oglądać albumy, filmy, zdjęcia. Właściwie nie przestawać patrzeć. Na sesji przerzucamy się potem inspiracjami – czasami sesja ma przypominać klimatem ostatni pokaz Gucci, czasami film sprzed 50 lat, a czasami ikoniczne zdjęcia Avedona czy Newtona. Musisz mieć tę bazę w głowie.
Dobrze znać też podstawy materiałoznawstwa, żeby samodzielnie doglądać i szefować budowie dekoracji. Ale jeśli tego nie potrafisz, równie dobrze możesz mieć podwykonawcę, a samemu pracować koncepcyjnie.
Wszystko, co robisz, jest spójne z twoją estetyką?
Przy pracy nad reklamami dostawałam zamówienie. Wiedziałam, że nawet jeśli mi się coś nie podoba, to klientom tej marki się spodoba. Nie myślałam wtedy o własnych upodobaniach. Z tego właśnie powodu z czasem zrezygnowałam z takich zleceń. Brakowało mi kreatywności. Ale na pewno w tej pracy trzeba rozumieć odmienne gusta.
Kiedyś miałam większe poczucie misji związane z edukacją estetyczną. Potem zrozumiałam, że nie wszyscy muszą się interesować modą i dizajnem. Moi rodzice nie mają nic wspólnego z moją branżą. Tata prowadzi firmę. Cieszą się z moich sukcesów, ale nie do końca rozumieją, czym się zajmuję. Zdarzało się, że opowiadali rodzinie, że jestem scenarzystką. Mają też zupełnie inny gust niż mój. Gdy chodzę z mamą na zakupy, często słyszę, że to, co wybieram, jest „pomidorowe”, czyli brzydkie.
Ale wspierają cię w pracy?
Tak, zawdzięczam im to, że mogłam spróbować sił w tym zawodzie. Ryzykowałam, wyjeżdżając do Warszawy, ale dostałam od rodziców wsparcie finansowe. Nie musiałam przejmować się tym, że pierwsze zlecenia nie były intratne – miałam poczucie bezpieczeństwa. Nie zastanawiałam się, czy ta praca będzie w ogóle kiedyś dobrze płatna. Okazało się, że jest.
Twoja estetyka ewoluuje?
Tak, teraz mam moment, kiedy właściwie nic mi się nie podoba. Najbardziej lubię pięknie oświetlone, czyste studyjne zdjęcia.
Jakie jest twoje zawodowe marzenie?
Chciałabym pracować przy kampanii Gucci. To wyzwanie dla scenografki.
* Sesję z Birgit Kos, do której scenografię robiła Ania Witko znajdziecie w styczniowo-lutowym wydaniu „Vogue Polska”. Do kupienia w salonach prasowych i na Vogue.pl.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.