Samodyscyplina i wola życia kazały jej wstać na nogi po wypadku. Takie doświadczenie sprawia, że jak już wrócisz do życia, chcesz wyssać z niego wszystko. Daje poczucie, że teraz ze wszystkim sobie poradzisz. Karolina Riemen-Żerebecka, bohaterka cyklu „Autoportret” z pierwszego wydania „Vogue Polska”, była gwiazdą narciarstwa, do którego wróciła po dramatycznym wypadku. W lecie zaczęła nową drogę – prowadzi klubokawiarnię w Lądku-Zdroju. – Nie chcę podporządkowywać się jedynie karierze. Wolę mieć mniej pieniędzy, ale być szczęśliwa i kochana – mówi.
Pamiętacie dyskutowaną okładkę pierwszego numeru „Vogue Polska”? Juergen Teller sfotografował Małgosię Belę i Anję Rubik na tle szarej sylwetki Pałacu Kultury i czarnej wołgi z miejskiej legendy. W spisie treści wszystko nowe, wymyślone po raz pierwszy. Także cykl autoportret, w którym o swoich życiowych przewrotach, wyborach i doświadczeniach opowiadają kobiety z mocną osobowością i po przejściach. Miałam przyjemność wysłuchać wtedy opowieści Karoliny, zwanej przez tatę, zakopiańskiego TOPR-owca – Kalą. Dziewczyna wychowana w śniegu, od dziecka trenowała na nartach. Była mistrzynią Polski w narciarstwie alpejskim i jedyną polską olimpijką w skicrossie (widowiskowy wyścig zawodników na torze zbudowanym z przeszkód i skoczni). Niespełna rok po przerażającej kontuzji, gdy podczas treningu do mistrzostw świata w Hiszpanii wypadła z toru i uderzyła głową w bandę (efekt: uraz mózgu i kręgosłupa, śpiączka farmakologiczna, problemy neurologiczne, niedowład prawej strony), po heroicznej rehabilitacji wróciła na stok. Dokonała niemożliwego i kiedy się spotkałyśmy, przygotowywała się do zimowej Olimpiady w Korei Południowej w 2018 r. Startowała potem w Pucharze Świata, wygrała nawet zawody. Zdobyła kwalifikacje na igrzyska, ale nie wzięła w nich udziału. Co się wydarzyło? I jak Kala żyje dziś?
– W zawieszeniu, jak my wszyscy – odpowiada. – Ponad rok temu zrezygnowałam ze sportu wyczynowego, w lipcu tego roku otworzyłam ze wspólniczką kawiarnię w zabytkowej hali dawnego dworca w Lądku-Zdroju. I kiedy zaczęłyśmy czuć, że ludzie chcą tam bywać, przyszła pandemia i wszystko znów jest w zawieszeniu. Ja jestem odporna, sport mnie tego nauczył, mówię sobie: trzeba przetrwać tę sytuację. Ale z drugiej strony, nie wiadomo, jak długo to potrwa, kiedy się skończy i co jeszcze się zdarzy. Myślę, że to moje wychuchane miejsce, które nazwałam Coffee Ride, po lockdownie wróci do życia, bo już po tych paru miesiącach działania mamy niesamowity odbiór. Mówią o nas nie tylko w Lądku, lecz także w całej Kotlinie Kłodzkiej. Przyjeżdżali ludzie z Wrocławia, bo gdzieś o nas słyszeli, ktoś im polecił.
Podróż z poczekalni
Rozmawiamy o świecie wokół, w którym trwa zamęt, ale w którym czuć też jakieś nowe prądy. Kobiety odzyskują własny głos, walczą o swoje ciała i prawa w ulicznych demonstracjach pod sztandarami Strajku Kobiet. Kala opowiada, jak spontanicznie napisała na Facebooku do dziewczyn z okolicy: zbierzmy się wszystkie i wyjdźmy na spacer. Sądziła, że przyjdzie może 20, w końcu to małe, 5-tysięczne miasto. Tymczasem przyszło kilka tysięcy – z Lądka i z sąsiednich gmin, nie tylko kobiety, lecz także faceci. Był też mąż Karoliny Tomasz Żerebecki i jego wspólnik Tomasz Zalewski. Śmieje się, że to od nich i od wspólnej wakacyjnej imprezy zaczęło się jej „życie w gastro”: – Był letni wieczór na Helu. We czwórkę – my i Tomek z żoną Anią – gadaliśmy, sączyliśmy piwko. I to chłopaki natchnęli mnie pomysłem na kawiarnię.
Panowie wygrali niedawno w gminie Lądek-Zdrój przetarg na prowadzenie lokalnego Inkubatora przedsiębiorczości w odrestaurowanym za unijne fundusze urokliwym budynku zabytkowego dworca kolejowego. Wszystkie pomieszczenia biurowe znalazły najemców, jedynie letnia poczekalnia dworcowa stała pusta.
Kala dobrze znała to miejsce. Czasem robiła tam treningi dla dzieci z klubu narciarskiego, który prowadzą z Tomkiem. – Zero ogrzewania, żadnego gniazdka czy podłączeń, za to oryginalne drewniane ławki i odnowione pod okiem konserwatora witrażowe okna. Unikatowy klimat, przestrzeń jak w sali balowej i światło przesączające się przez kolorowe szybki. Patrzyłam na to i myślałam: jakie to piękne, może by tu zrobić jakieś warsztaty albo tańce?
Na Helu któryś z Tomków rzucił: – Dziewczyny, a może będziemy tam jakąś kawkę parzyć? Może jakiś rowerowy punkt kawowy postawimy na imprezy i festiwale? Albo gastrobusik?
Karolina popukała się w głowę, przecież nigdy nie miała nic wspólnego z gastronomią. Ale ziarno zakiełkowało. Od pomysłu do otwarcia kawiarni minęły dwa tygodnie!
Zmiana planów
Kontener gastronomiczny z wszystkimi podłączeniami okazał się tak drogi, że ostatecznie Tomek z kumplem sami zespawali bar z żelaznych profili, które zostały z myjni samochodowej, którą prowadził. – W tym czasie z Anią obmyślałyśmy, co będziemy tu robić – mówi Karolina. – Po mojej stronie była decyzja, jak podkręcić klimat i co zrobić, żeby mieć najlepszą kawę. Tak się pięknie poskładało, że dostałam kontakt do gościa, który jest kawowym freakiem związanym z Włochami. Załatwił nam pierwszorzędny ekspres, najlepszy młynek, kurs baristyczny. Parzymy więc kawę z małej niekomercyjnej palarni Coffee Carraro, a ostatnio też kawę Cagliari, świetną czekoladę na gorąco i herbaty z Florencji. Wciąż się uczę, ale goście mówią, że kawę mamy najlepszą w okolicy. Do tego wymyślam drinki kawowe, to mnie kręci.
Ja natomiast w zadziwieniu kręcę głową, bo pamiętam naszą rozmowę sprzed trzech lat, kiedy przed sobą miałam sportsmenkę skupioną na karierze i wyzwaniach na stoku, w które włożyła wszystkie ambicje. Teraz rozmawiam z początkującą, ale już mocno zdeterminowaną właścicielką małego biznesu gastronomicznego. Jestem ciekawa, co doprowadziło ją do tego punktu. Dlaczego ktoś, kto całe życie oparł na sporcie, nagle mówi: dość?
– Kiedy wtedy rozmawiałyśmy, byłam chwilę po wypadku – wspomina. – Na takim etapie życia, kariery, w którym myślałam tylko o powrocie na stok. Miałam wielkie ambicje, ale kolejna kontuzja, tym razem kolana, wykluczyła mnie z szans na bycie w czołówce. Mogłam się dalej rehabilitować, próbować, ale to byłoby działanie na siłę. Mój organizm po wypadku dawał mi rozmaite sygnały. Ale dopiero wtedy zrozumiałam, że ma dość, woła o pomoc, że za bardzo go eksploatowałam. Ciało mówiło: odpuść, nie zrób sobie większej krzywdy. Posłuchałam. Bo nie chcę zostać kaleką, chcę jeszcze uprawiać sport dla przyjemności! Kocham ruch, ludzi, mam dla kogo żyć. Dlatego podjęłam decyzję o końcu kariery sportowej.
Szczęśliwa i kochana
Kala wie, że jest szczęściarą. Ma wokół ludzi, którzy są gotowi być przy niej, niezależnie od tego, czy walczy o najwyższe trofea w sporcie, podnosi się upadku, czy rzuca się na głęboką wodę w zupełnie nowej dziedzinie. Mąż, mama, przyjaciele. Chce o nich zadbać, bo kiedy była skoncentrowania na sporcie, przysłaniał wszystko. Minął ponad rok, odkąd porzuciła sport wyczynowy, i dopiero teraz zauważa, jak on oddziałuje na uczestników tego wiecznego wyścigu.
– Choćby tak, że po zakończeniu kariery stajemy się niepełnosprawni zawodowo i społecznie – mówi. – Będąc sportowcem, jesteś cały czas na wyjazdach, skupiasz się tylko na sobie, żeby być lepszą od innych. Wszystko inne jest na drugim planie: rodzina, przyjaciele, zarobek, zdrowie, nawet ubezpieczenia i zusy. Skończyłam więc narciarską karierę i nagle – próżnia. Poczułam wtedy, jak dużo mam szczęścia, nie tylko w kontekście sportu i mojego wypadku, ale po prostu dlatego, że doceniam życie! I chłonę je. Chcę się uczyć nowych rzeczy, poznawać miejsca, ludzi, a nie podporządkowywać się jedynie robieniu kariery. Wolę mieć mniej pieniędzy i statusu, ale być szczęśliwa i kochana.
Prowadzenie knajpy, to nie jest łatwy biznes, zauważam. Praca z ludźmi, biurokracja, przepisy, licencje – trzeba stać twardo na ziemi. – Wdrażam się powoli, nie chcę znowu dać się zwariować – przyznaje. – Mam wspaniałą wspólniczkę, która nie była sportsmenką, więc jest lepiej zakorzeniona w rzeczywistości, potrafi ogarnąć papierologię. Ja jestem od klimatu w knajpie i kontaktów z klientami.
W czasie lockdownu klientów niestety nie ma wielu, do Coffee Ride przychodziło się posiedzieć. Bo jest tu miłe światło, ciepłe kolory, rośliny przywołują atmosferę oranżerii, wiszą huśtawki. Latem na zewnątrz zaprasza miejska plaża z hamakami, zimą można usiąść w środku z gorącą czekoladą („gęścioszka, że łyżka stoi!”) lub kawą, zjeść alzacki podpłomyk. Wabi solidna karta win i wypieki: – Specjalnością mojej mamy jest japoński makowiec jabłkowy, moją ciasto marchewkowe, po które ostatnio goście przyjechali aż z Wrocławia – opowiada z błyskiem w oku Karolina. – Zaczęłam tworzyć program kulturalny: były już koncerty bluesowe i kapela z Teatru Brama, czeka wystawa fotograficzna. Chcę do tego wrócić po lockdownie.
Zupełnie inna kobieta
Nie ukrywa, że to dla niej nowość, ale i wielka frajda, więc smakuje, rozgląda się, szuka, co by tu jeszcze. – Naturalnie przyjęłam, że to kolejny etap w moim życiu. Po prostu, przestawiasz się i działasz. Wiem, że wielu ludzi przychodzi tu ze względu na mnie. Pytają o karierę, wypadek, o to jak się odnajduję w kawiarni. Jestem otwarta na te rozmowy, mam dużo do powiedzenia.
Samodyscyplina i wola życia kazały jej wstać na nogi po wypadku. Takie doświadczenie sprawia, że jak już wrócisz do życia, chcesz wyssać z niego wszystko. Daje poczucie, że teraz ze wszystkim sobie poradzisz. Pytam Karolinę, czy nadal zauważa jakieś skutki wypadku. – Niespecjalnie – odpowiada. – Tylko tyle, że nie chce mi za bardzo urosnąć mięsień czworogłowy prawej nogi, co jest pewnie spowodowane przyblokowaniem impulsów nerwowych po kontuzji. Prawa ręka czasem nie domaga. Szybciej się chłodzi, nie mam precyzji niektórych ruchów, nie mogę podnieść ciężarów. W gorszych dniach czuję ogólne spowolnienie, bo musiałam rehabilitować po wypadku także rozumienie, rozpoznawanie, zapamiętywanie. Uraz mózgu wiąże się z takimi rzeczami, ale ja tego praktycznie nie zauważam.
Nie brakuje jej sportu? – Uprawiam sport codziennie – śmieje się. – Mam na to cały ranek, zanim o 12 otworzę kawiarnię. Wreszcie mogę wybierać, co chcę robić. Jak chcę biegać, to biegam. Jak chcę rower, idę na rower. Jeśli mam ochotę poćwiczyć na siłowni, którą zbudował mi mąż, to idę do siłowni. W tym roku miałam zajawkę na bieganie i zrobiłam już z tysiąc kilometrów! Niesamowite, że mogę to robić dla siebie, dla przyjemności, a nie dla wyników czy ambicji. To jest takie fajne! Czysta radość bycia z własnym ciałem i przyrodą wokół. Biegam, jeżdżę, ale na siłownię chodzę rzadko i masa mięśniowa mi spadła. Z atletki zrobiłam się chuchrem. Zupełnie inna kobieta. Mąż codziennie mówi, że mam przytyć, ale ja czuję się dziś w swojej skórze najlepiej w życiu.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.