– Nie wymyśliłam sobie, że będę mroczna. To część mojej konstrukcji. Mam ciągoty do psychodelii. Dobrze mi w dusznych, gęstych, a zarazem wyrazistych brzmieniach – mówi wokalistka, której nowa płyta „Moja wina” ukazuje się właśnie dziś.
Akt pierwszy: „Rób tak dalej”. Neobarokowe wnętrza Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Kasia Lins, cała w czerni, z sową na ramieniu, tańczy tango i śpiewa: „Zawsze jesteś o krok dalej. Tak mi dobrze, niech tak już zostanie”. W teledysku do pierwszego singla z debiutującej dzisiaj płyty „Moja wina” wokalistka składa hołd twórczej energii, która wyzwala się na scenie.
Akt drugi: „Koniec świata”. „Nie mam serca do istnień, co się żywią tragedią” – intonuje Kasia w kościelnym konfesjonale. – Gram zakonnicę. To połączenie inspiracji „Młodym papieżem” Paola Sorrentina z „Matką Joanną od Aniołów” Jerzego Kawalerowicza. Elementy zakonne to środek estetyczny, ale też gra podmiotem lirycznym – tłumaczy Lins.
Akt trzeci: „Moja wina”. „Modlę się do ciebie, proszę, daj mi rozgrzeszenie, pożądane ukojenie” – wybrzmiewa w teledysku nakręconym przez Kasię z jej stałym współpracownikiem, Karolem Łakomcem. W pełnej przepychu sukni w stylu lat 80. tym razem artystka gra uciekającą pannę młodą. Przypomina Alyssę, bohaterkę „The End of the F***ing World”, która w drugim sezonie zostawia chłopaka w chwili ślubu. Za to kolory, niepokój, ruchy kamery przywodzą na myśl „Mulholland Drive” Davida Lyncha, jednego z ulubionych reżyserów Kasi.
– Nie wymyśliłam sobie, że od teraz będę mroczna. Okazało się, że to część mojej konstrukcji. Mam ciągoty do psychodelii, co słychać zarówno w mojej muzyce, jaki i też we wszelkich fascynacjach. Poczułam, że dobrze mi w dusznych, gęstych, a zarazem wyrazistych brzmieniach – mówi Lins.
W warstwie wizualnej jej poszukiwania rzeczywiście oscylują wokół koszmarów sennych, onirycznych tajemnic, gotyckich kostiumów, ale muzyka jest jasna. Kasia śpiewa czystym, delikatnym, niebiańskim głosem. Nie skłania się ku żadnemu z gatunków. Miesza melodyjne frazy z rozbudowanymi aranżacjami. Bazę, ale i czasem balast stanowi dla niej gruntowne wykształcenie muzyczne. Gra na fortepianie od 7. roku życia, uczyła się muzyki przez kolejnych 17 lat. – W szkole muzycznej w moim rodzinnym Poznaniu, a potem na Wydziale Jazzu i Muzyki Estradowej Akademii Muzycznej w Gdańsku nauczyłam się rzemiosła. Takie wykształcenie może zabić radość amatora. Trzeba podchodzić do tworzenia muzyki z czystą głową. Mój gust muzyczny kształtował się gdzieś obok programu nauczania. Najwięcej wskazówek dostałam od rówieśników, wzajemnie popychaliśmy się do rozwoju – opowiada Kasia.
Szkoły muzyczne słyną z dyscypliny, reżimu i systematyczności. A Kasia śmieje się, że z natury jest leniwa. – W szkole bywały momenty trudne, ale nie mam traumy. Może dlatego, że nie znałam innego życia. Przyjaźniłam się głównie z dzieciakami, które musiały wykonywać tę samą pracę co ja. Może dlatego teraz czuję się znacznie starsza. Taka jakby… przeżyta – mówi.
Nad drugą płytą po nominowanym do dwóch Fryderyków debiucie „Wiersz ostatni” Lins pracowała podczas kwarantanny. – Miałam wątpliwości, czy to dobry moment. Nie wiedziałam, jak płyta odnajdzie się w nowej, niepewnej rzeczywistości. Ale skoro nagrałam, to wydaję – tłumaczy.
Lins jest artystką totalną, trochę jak Björk. Sama pisze melodie i słowa, kręci teledyski, nie korzysta z porad stylisty ani nawet makijażysty. – To, co noszę, nie ma być modne, tylko moje – mówi, powołując się na osobowości mody, które tworzą całościowe wizje. Lins fascynują takie postaci jak Nick Cave, którego wizerunek jest nierozerwalnie związany z muzyką. A w modzie – Vivienne Westwood. – Porywają mnie postać, kreacja, opowieść. Ale z niczego nie czerpię w dosłowny sposób. Obejrzany film, pokaz mody czy spektakl to tylko punkt wyjścia, pobudzenie kreatywności, odbicie do mojego wewnętrznego świata. Nie znoszę kalkulacji. Ostatnio coraz trudniej uniknąć muzykom powtarzania zgranych motywów. Mnie samobójczym działaniem wydaje się odnoszenie się do muzyki innych muzyków. Trzeba oddzielać potrzebę poklasku od potrzeby twórczej. Samozadowolenie też nie robi artyście dobrze – tłumaczy.
„Moja wina” to opowieść o życiu Kasi. – To mój Bildungsroman, charakterystyczny dla okresu dojrzewania, ogromnej chłonności, rozwoju emocjonalnego – tłumaczy. Dzięki płycie mogła zrzucić z siebie część ciężaru. Nagranie miało katartyczną moc. – Woody Allen mówił kiedyś, że nigdy nie wraca do zamkniętych już filmów. Zazdroszczę mu tego. Ja najchętniej dłubałabym w skończonym już materiale – mówi.
Kasi zależało, by „Moja wina” ukazała się pod koniec maja, chwilę przed 30. urodzinami, które świętuje 1 czerwca. – Urodziny spędzę na scenie. Przygotowujemy wirtualny koncert premierowy. To będzie dziwny performance łączący wszystkie moje zainteresowania – zapowiada. Potem, jak co roku, pojedzie do Sopotu, by posiedzieć nad morzem. Tam odnajdzie „pożądane ukojenie”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.