„Przypominający apartamentowiec statek TUI powoli dobija do nadbrzeża. Lada moment niemal tysiąc pasażerów wypełznie na ląd i rozproszy się po spoconych uliczkach. Ocean jest seledynowy. Niedaleko billboard, taki sam jak na lotnisku: Witaj w europejskim raju. Obok niego kilka zrujnowanych domów z zamurowanymi oknami i szkielet niedokończonego gmachu”. Kasper Bajon w książce „Fuerte” udowadnia, że raj jednych potrafi być piekłem drugich.
Tematem jednego z esejów zamieszczonych w twojej najnowszej książce „Fuerte” jest mapa. Powiązania kartografii i narracji fascynują cię od dawna – jak wyglądała mapa, którą miałeś przed oczami, kiedy zaczynałeś pisać o Fuerteventurze?
Pierwszym wrażeniem z Fuerte często jest bardzo niesprawiedliwe poczucie, że leży ona poza światem, poza mapą, że to zupełne peryferie. Mój znajomy powiedział kiedyś, że lubi Fuerte, bo to miejsce bez historii, miejsce, gdzie nie było obozów koncentracyjnych. Tymczasem im dłużej tam mieszkam, tym bardziej zauważam, jak brutalnie wkradła się tam historia, jak realne jest jej przełożenie na współczesność.
Kiedy ogląda się stare mapy, to widać, że właściwie do początku XX wieku Fuerte na mapach była przedstawiana bardzo różnie – było to mało istotne kartograficznie miejsce, mało zbadane. W czasie kiedy inne Wyspy Kanaryjskie były już dość realistycznie przedstawiane, Lanzarote i Fuerte padały ofiarą kartograficznej dezynwoltury, cały czas zmieniały swój kształt. A przecież leżą na przecięciu tylu transatlantyckich wpływów, tylu kultur – z jednej strony są to wyspy afrykańskie, cała natura jest afrykańska; z drugiej strony są pod wpływem coraz bardziej melancholijnego, nostalgicznego, ale wciąż obecnego imperializmu hiszpańskiego, który tam zaczynał swoje sny o potędze. Obecne są tam obie Ameryki – to stamtąd wypłynął Kolumb, szukając „drogi do Indii”. Fuerte, w przeciwieństwie do Sycylii, nie jest „kolebką kultury” czy też dawnym spichlerzem Europy. Z drugiej strony wszystkie współcześnie istotne napięcia były tam obecne już dawno: napięcie europejsko-muzułmańskie związane z imigrantami, napięcie związane z handlem niewolnikami, także z konkwistą Ameryki Południowej. Cały czas nie znajduję odpowiedzi, dlaczego Kanary, a szczególnie Fuerte, są tak mało rozpoznane. Można powiedzieć, że przyczyny są geograficzne i naturalne – jest to bardzo niekorzystna do życia wyspa. Z drugiej strony – pierwsza stolica kolonialna powstała właśnie na Fuerteventurze. Mało kto o tym wie.
Na początku książki przywołujesz pojęcie „anabaza” – wędrówka w głąb lądu, ku świadomości, „tożsama z cywilizowaniem, zakładaniem miast. To wędrówka od tego, co pierwotne i naturalne, w kierunku tego, co wytworzone, kulturowe”.
Przy pisaniu towarzyszył mi poemat Saint-John Perse’a – „Anabaza”, inspirowany Ksenofontem. To początkowo nie było świadome – była to jedna z książek, które ze sobą zabrałem na Fuerte, do których lubię wracać.
Mieszkając kilka lat w Cotillo, zdałem sobie sprawę, że życie nad oceanem – choć może się wydawać wymarzone – nie jest naturalne. Siła natury jest tu tak ogromna, że jest w stanie wszystko unicestwić. Byłem w wielu miastach i miasteczkach nad oceanem, myślę, że nawet w Los Angeles jest podobnie – łączy je pewna prowizoryczność. Realnie i metaforycznie ocean to śmierć, dopiero na lądzie stajemy się ludźmi, którzy cywilizują. Naturalnym jest osiedlenie się w głębi lądu – tak jak Betanacuria, pierwsza stolica Fuerte.
Ciekawa rzecz, której nie umieściłem w książce – walenie, które są blisko spokrewnione z hipopotamami, to jedyne zwierzęta, które swego czasu wyszły na ląd, żyły na lądzie i cofnęły się, wróciły do wody. Ich ewolucja nie poszła w takim kierunku jak u większości gatunków, powróciły do macierzy. Woda daje rodzaj zapomnienia, a jednocześnie morzu nie można zaufać. Nad oceanem od razu mogę poznać, kto jest stąd, kto się wychował tu od dziecka, a kto jest przyjezdny.
Przyjezdni nie mają żadnego respektu wobec oceanu, podczas gdy miejscowi bardzo przestrzegają zasad, na przykład nigdy nie kąpią się, gdy widzą czerwoną flagę – zbyt wielu ich bliskich zabrał ocean, żeby go lekceważyli. Zresztą w Cotillo większość miejscowych nie potrafi pływać, nie mają takiej potrzeby. Ocean to dla nich zagrożenie, a także miejsce ich pracy. Patrzą więc na surferów trochę jak na wariactwo – to jakby po polu mazowieckiego rolnika ktoś zaczął jeździć na desce i mówić, że to jest najlepszy fun.
Fascynuje mnie bycie na plaży, czyli na granicy pomiędzy światami, pomiędzy śmiercią a cywilizacją. Nie bardzo wiadomo, do którego porządku plaża przynależy, czy jest lądem, czy oceanem – stąd się bierze moje umiłowanie do przebywania na niej.
Twoja książka bardzo dobrze weryfikuje egzaltację pięknem, bo pokazuje, jakim okrucieństwem bywa ono okupione. Piękno, scheda kolonializmu, cierpienie z tym związane, nierówności społeczne – wszystkie te tematy są u ciebie elementem większego pejzażu. To nie jest książka doraźna, napisana na zamówienie, i mam poczucie, że dzięki temu ma szansę oddziaływać głęboko i długo, ma szansę obudzić czytelników.
Mam taką nadzieję, choć trochę płonną. Jeśli chodzi o literaturę faktu, to zdarza się czasem – to nie jest zarzut z mojej strony – że reportażysta, który ma ogląd subiektywny, zmierza do jego obiektywizacji. To jest moim zdaniem skazane na porażkę. Sam łapię się na używaniu kalk myślowych, niedawno zdarzyło mi się powiedzieć w rozmowie „fascynuje mnie Afryka”. Ale która część Afryki? Maghreb? RPA? Nigeria? Używamy różnych uproszczeń, choćby mówiąc o niewolnictwie – nie mówi się prawie wcale o niewolnikach z północnej Afryki. A przecież Maurowie także byli niewolnikami.
Sprawy kolonializmu są zawsze ryzykowne, kiedy się je podejmuje z perspektywy białego Europejczyka, ale muszę powiedzieć na swoją obronę, że wydaje mi się, iż Polacy mają pewne fory w tym względzie przez swoje doświadczenie historyczne – chrystianizacji, rozbiorów – to daje pewną optykę.
Czytałem niedawno książkę o imperializmie niemieckim przed I wojną światową i o tym, jak się to przekładało na świadomość Polaków. Autorka, Lenny A. Ureña Valerio, pochodzi z Karaibów i być może nasze doświadczenia są w jakimś sensie podobne. Znalazła ona zupełnie inny – kolonialny – klucz do zrozumienia Polski. Unaoczniła przy tym ciekawy, choć niejedyny w przypadku Polski paradoks. Kiedy Niemcy stawały się kolonialną potęgą, Polacy identyfikowali się z czarnymi jako ciemiężonymi. Zresztą ekspansja niemiecka tak w Afryce, jak na ziemiach polskich miała podobny przebieg i wymiar: chodziło o Lebensraum, jak również o poczucie tego, że istnieją rasy niższe i wyższe. Jednocześnie w tym samym mniej więcej czasie Szolc-Rogoziński, postać co najmniej podejrzana, przywozi z podróży do Kamerunu cztery czarne kobiety. Leopold Janikowski, kompan Rogozińskiego, jeździ z nimi – przebranymi w plemienne stroje – i wygłasza wykłady o Afryce. W Warszawie pragnie odwiedzić go Bolesław Prus, który podobnie jak Henryk Sienkiewicz bardzo wspierał pierwszą polską wyprawę do Afryki. Niestety – stwierdza Prus w „Kurierze Warszawskim” – nie udało mu się spotkać z Janikowskim, bo ten akurat zajęty był wychowywaniem „niesfornych murzynek”, które nijak nie chciały ubierać się w kobiece suknie. I jedynie niedoceniony, a być może największy intelektualista tamtych czasów Aleksander Świętochowski daje temu wszystkiemu odpór i podważa polskie kolonialne marzenia. Ale jest to wołanie na puszczy. Bo gdy tylko Polska odzyskuje państwowość, to zamiast swoje doświadczenie przemyśleć i powiedzieć koloniom „stop!”, zakłada Ligę Morską i Rzeczną, która w istocie jest ligą kolonialną! I ta dwoistość jest częścią naszego doświadczenia. Jesteśmy ofiarą, która nie chce stać w szeregu z ofiarami.
Niemniej dla mnie perspektywa ofiary jest nie tyle o wiele ciekawsza, ile jedyna, jaką powinniśmy przyjąć. Tutaj za drogowskaz służy „Barbarzyńca w ogrodzie” Herberta (choć Miłosz mu pisał: „ani ty nie jesteś Barbarzyńcą, ani to nie jest ogród”) – zachwycamy się katedrą w Orvieto czy Sieną, ale pamiętamy o Katarach. Mamy świadomość tego, że ktoś za to zapłacił, że piękno zbudowane jest na krzywdzie.
Pokazujesz arogancję konkwistadorów, a dzięki temu, że twoja książka obejmuje dużą przestrzeń czasową, widzimy, jak upadają różne pomniki. Jest w twojej książce energia „król jest nagi” – energia, która tej wiosny urzeczywistniła się w postaci realnego burzenia pomników.
Nie rozumiem głosów oburzenia związanych z weryfikowaniem choćby „Przeminęło z wiatrem” – tych wszystkich: „Czy teraz będziemy podważać wszystkie kanony?”. Moim zdaniem właśnie powinniśmy je podważać i zastanawiać się, czy inne kanony są możliwe, czy w ogóle kanony są możliwe. Powinniśmy wykonać tę pracę – i pomniki, być może wszystkie pomniki, powinny upaść. To żadne odkrycie, ale pomnik sam w sobie jest czystą przemocą. Mam głębokie poczucie – i ono jest dość blokujące – że współcześnie właściwie wszystko jest zbudowane na krzywdzie, że nie da się od tego uciec, że już żyjąc, powodujesz cierpienie innych, mniejsze czy większe. Kultura kapitalistyczna, która zrodzona jest z krzywdy, tak sprytnie wszystko zagospodarowuje, że dyskretnie, po cichu, czyni cię wspólnikiem zbrodni.
Jednym z pytań, które stawia twoja książka, jest pytanie o zasadność podróży. To jest dla mnie coś nowego, dorastałam w poczuciu, że podróżowanie jest częścią edukacji, należy zrobić wszystko, żeby jak najwięcej na świecie zobaczyć. Czytając „Fuerte”, czułam dwie przeciwstawne emocje – chciałam zobaczyć miejsca, o których piszesz, a jednocześnie myślałam o tym, co podkreślasz – podróż także możliwa jest tylko dzięki temu, że innym dzieje się krzywda.
To jest paradoks bardzo trudny do rozwiązania, być może zresztą nie do rozwiązania. Jeśli Covid coś zmienia – w co wątpię – to przynajmniej na chwilę przestawia myślenie o tym, gdzie i jak można podróżować. Z drugiej strony Fuerte żyje z turystyki, ona sobie bez niej nie poradzi.
Słyszy się teraz głosy, że „Notre Dame można zobaczyć w internecie i o niej poczytać, nie trzeba jechać do Paryża”, ale mówią to często osoby, które już były w Paryżu i widziały Notre Dame. A co mają zrobić ci, którzy nie widzieli? Staram się zachować pewien optymizm, jeśli chodzi o podróże, nie popadać w katastrofizm. Mam nadzieję, że to jest tak duża gałąź współczesnej gospodarki, świata, sposobu funkcjonowania wielu ludzi, że ta branża będzie musiała się stać bardziej przyjazna dla środowiska.
„Przypominający apartamentowiec statek TUI powoli dobija do nadbrzeża. Lada moment niemal tysiąc pasażerów wypełznie na ląd i rozproszy się po spoconych uliczkach. […] Ocean jest seledynowy. Niedaleko billboard, taki sam jak na lotnisku: Witaj w europejskim raju. Obok niego kilka zrujnowanych domów z zamurowanymi oknami i szkielet niedokończonego gmachu”. Raj jednych potrafi być piekłem drugich, pokazujesz to w swojej książce. Miałam wręcz skojarzenie, że ten raj to nie tyle dekoracja, ile wręcz green screen – powstaje w głowie turystów.
W turystyce, jak w każdym wielkim przemyśle, istnieje ogromna przepaść pomiędzy sumami, które zarabiają inwestorzy, a śmiesznymi, kompletnie zaniżonymi pieniędzmi, które zarabiają ci, którzy pracują na pierwszej linii, i ci, którzy z usług biur turystycznych korzystają. Trzeba zaznaczyć, że na Fuerte przyjeżdżają ludzie z klas niższych. W przypadku Polaków jest trochę inaczej. Bo jesteśmy na dorobku i Fuerte to mimo wszystko miejsce klasy średniej znad Wisły. Jednakże francuska czy brytyjska klasa średnia nie jeździ na Fuerte, tylko raczej na Polinezję lub na wieś do Bretanii czy Walii. Na Kanary z Europy Zachodniej jeżdżą osoby, które są raczej nisko w kapitalistycznej hierarchii, które częstokroć biorą kredyty na wakacje, bo „raj” jest bardzo chodliwy. I obsługiwani są w tym edenie przez równie ubogich Hiszpanów. W tym sensie może to jest bardziej przedsionek piekła.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.