Naprawdę nie musimy przejmować się tym, co ludzie powiedzą. Danie im prawa do tego, żeby robili i mówili, co chcą, może przynieść ulgę i wolność – mówi Katarzyna Nosowska przy okazji premiery książki „Powrót z Bambuko”. Wyjaśnia też, dlaczego warto Bambuko opuścić.
Od blisko 30 lat śpiewa to, czego większość z nas nie umie ubrać w słowa. W rytm jej piosenek wyznawało miłość i leczyło złamane serca tysiące Polek i Polaków. Wieloletnia wokalistka zespołu Hey, autorka świetnie przyjętych płyt solowych, laureatka Fryderyków, Yachów, Paszportu „Polityki”, dyrektorka artystyczna projektu Męskie Granie. W 2018 r. nakładem wydawnictwa Wielka Litera ukazała się jej debiutancka książka „A ja żem jej powiedziała…”, która stała się bestsellerem. Teraz do księgarń trafia „Powrót z Bambuko”, zbiór opowieści, wrażeń i minifelietonów, w których Katarzyna Nosowska dzieli się życiowymi lekcjami i wytrwale tropi absurdy. Czytelnikom mówi: „Nie wahajcie się użyć własnego życia, by żyć, jak wam się podoba”.
Czym jest tytułowe Bambuko?
Czasami przychodzi w życiu moment, kiedy warto sobie zadać pytania. Czy wzorce, według których budowaliśmy życie, są słuszne? Czy stosowane przeze mnie metody przynoszą soczyste owoce? Czy czuję się istotą sprawczą we własnym życiu? Jeśli odpowiedź na te pytania brzmi „nie”, to jest dowód, że przebywamy w sferze Bambuko. A to nie jest środowisko, w którym możemy w pełni rozkwitnąć. Wtedy warto podjąć wysiłek, by się z niej wygrzebać. Wychodzę z założenia, że muszą istnieć ludzie, którzy nigdy nie byli w Bambuko i nie doświadczyli też konieczności przedostawania się z Bambuko do Krainy Przytomności. Pragnienie, żeby dostać się do takiej przestrzeni w życiu, gdzie żyje się lepiej, musi być przecież zasadzone na przeczuciu, że taka możliwość w ogóle istnieje, a nie wszyscy je mają.
W „Powrocie z Bambuko” zaskoczył mnie optymizm. W wielu z tych krótkich rozdziałów pojawia się myśl, że w najgłębszym konflikcie można znaleźć wspólny język.
Jestem idealistką. Zawsze nią byłam, pomimo że wielokrotnie przebywałam w środowiskach, które powinny mnie z idealizmu wykastrować. A jednak to się nigdy nie stało. Zdołałam ochronić ten przyczółek.
Mimo że rzeczywistość w nas ten idealizm niszczy.
Przypomina mi się jedna ze wschodnich przypowieści. Jeśli mamy do pokonania niesamowicie stromą ścieżkę prowadzącą na szczyt góry, to powinniśmy skupić się na każdym kolejnym kroku, patrzeć pod nogi. To potrwa tyle, ile ma trwać, ale w końcu ten szczyt osiągniemy. Natomiast, jeśli stoimy na dole, z przerażeniem oceniając długość i trudność drogi, to najczęściej nawet nie podejmiemy próby, poddamy się. Czasami podczas jednej doby potrafimy doświadczyć setek sytuacji, które pokazują nam, że ta idealistyczna wersja świata jest całkowitą utopią. Dlatego warto najpierw zaangażować się w swój mikroświat. Jeśli zdołam zaprowadzić porządek we własnym życiu, potem na terytorium rodziny, potem zainspirować swoją postawą i nowym podejściem grupę znajomych, to to już będzie mały fragment świata odmieniony. I gdyby to się, jak wirus, zaczęło rozprzestrzeniać, to okazałoby się, że da się ten świat odmienić. Wyprowadzić na inne tory.
A co, jeśli nie jesteśmy w stanie żyć w zgodzie z naszymi najbliższymi? Jeśli nie udaje się nam zmienić przyjaciół?
Czasami trzeba poddać pewne znajomości. To jest możliwe, jeśli uznamy, że do pełni szczęścia i bycia w zgodzie ze sobą nie potrzebujemy zewnętrza i zbudujemy oparcie w samych sobie. Jeśli wiem, że mam do siebie ciepły stosunek, to okazuje się, że nie potrzebuję niczego, co pochodzi z zewnętrznego świata, żeby poczuć się odpowiednia.
Osoby znane otacza, czasami pewnie nieszczere, uwielbienie i sympatia. W takiej sytuacji szukanie dobrej relacji ze sobą jest trudniejsze czy łatwiejsze?
Udało mi się w wyniku jakiegoś cudownego, dziwnego zbiegu okoliczności, odnaleźć śpiewanie i trafić z tym do ludzi. Tak to trwa, już tyle lat. Ale nie uważam, żeby to w jakikolwiek sposób pomogło mi nadać sobie wartość. To jest mit, że jeśli odniesiemy sukces, to wszystko będzie w porządku. Nie zawsze tak jest, na pewno nie było tak w moim przypadku. Rodzaj deficytu, który w sobie nosiłam, tak jak piszę w książce, jest niefizyczny. Nie da zasypać materią, niczym, co jest w stanie dać drugi człowiek. Myślę, że gdybym była ekspedientką, byłabym w takiej samej kondycji, w jakiej byłam, będąc wokalistką i otrzymując tyle ciepłych komunikatów.
Pisze pani sporo o internecie i obecnym tam systemie błyskawicznej gratyfikacji. O iluzji, o pozorach.
Myślę, że problemem nie jest sama kultura internetowa, tylko brak brania przez ludzi odpowiedzialności. Jeśli bierzemy odpowiedzialność za siebie, to jest bardziej prawdopodobne, że działamy w sposób odpowiedzialny w kontekście całego świata. A wiele osób nie zastanawia się, jaka jest esencja bytowania w internecie. Na dobrą sprawę nie jest to nic innego niż podtrzymywanie systemu, który sprowadza się do opętańczego głodu konsumpcyjnego. Nie ma momentu, w którym czujemy ulgę, jeśli chodzi o posiadanie. Za każdym razem, kiedy wydaje nam się, że realizujemy to ostatnie marzenie, które ma nas uspokoić, okazuje się, że jest następna rzecz. Influencerki w tym pomagają. „Zobaczcie, jakie to jest piękne, a jakie to jest wygodne, jakie to jest miłe w dotyku” – mówią i obserwatorzy znów czują głód. Ale nie czuję potrzeby, żeby tę kulturę potępiać. W ogóle jestem już daleko od potępiania czegokolwiek.
Takiej nadmiernej konsumpcji przeciwstawiana jest równie radykalna antykonsumpcja. Poszukiwanie duchowości przesuwa się na nowe pola. Zamiast ciuchów pochłaniamy konsultacje z zielarką czy z doktorem od ajurwedy. Nie ma spokojnego środka, tylko ekstrema.
Żyję już strasznie długo. Pół wieku. Pół stulecia doświadczeń i obcowania z ludźmi. Odpowiedni czas, żeby wiedzieć, co się sprawdziło, a co nie. Mam wrażenie, że taka duchowa potrzeba, rodzaj przeczucia, że istnieje coś więcej niż to, co jesteśmy w stanie spenetrować zmysłami, jest w każdym człowieku. Nieopiekowanie się tą przestrzenią prowadzi do ucieczek. Odczuwamy rodzaj pustki, delikatnego niepokoju. Moim zdaniem to jest właśnie wołanie tej przestrzeni. Ale zamiast wejść w to, chwilę z tym pobyć, ze strachu staramy się je odsunąć. Alkohol, narkotyki, zakupy, jedzenie. Człowiek ucieka. Naprawdę warto się z tym skonfrontować. Wszystko stanie się lżejsze, lepsze.
Ale żeby umieć być samym ze sobą, trzeba wykonać morderczą pracę.
Nie taką znowu morderczą! Na początek trzeba skończyć 40 lat. Gadam z różnymi osobami, które przekroczyły tę magiczną barierę. Niektórzy nie wiedzą, co się właściwie wydarzyło, ale wiedzą, że coś. Czterdziestka to jest pierwszy moment, kiedy pada po cichu zadawane pytanie: „I to tak właśnie ma wyglądać?”. „To jest właśnie to życie?”. Moim zdaniem osoba spokojna i zadowolona z życia w ogóle nie odczuwa lęku przed starością. Zresztą, jeśli będziemy podejmować próby wymigania się od starości, to na końcu i tak czeka nas rozczarowanie.
W książce pisze pani, że zdecydowała się, że jak skończy 50 lat, to będzie już zawsze „po pięćdziesiątce”.
Właśnie docieram do tego momentu, bardzo znaczącego w życiu kobiet. Docieram do niego z całą pracą, którą wykonałam, z tym czasem, który sobie poświęciłam w ostatnich latach. I się cieszę na to. Teraz to sobie pożyję! W tym kontekście kolejne lata po pięćdziesiątce już nie mają żadnego znaczenia. Mówię nie schematowi, że pięćdziesiątka to już „po ptakach”, że teraz to tylko dożyć. I że czegoś nie wypada.
Na różnych etapach życia są różne sposoby dowartościowania się. Czy dla dorosłej kobiety dowartościowująca jest świadomość, że tak, jak pani ma dorosłe, fajne dziecko?
Miałam taki etap w młodości, że wydawało mi się, że to nie jest dla mnie. Ale dzisiaj strasznie się cieszę, że urodziłam dziecko. Niestety mój syn załapał się jeszcze na moje „przed” obecnym samopoczuciem. Miewałam jeszcze wtedy takie momenty, że szukałam siebie i na pewno popełniałam mnóstwo błędów. Teraz to już jest sam miód, wszystkie kłótnie związane z bałaganem w pokoju, szkołą, już nas nie dotyczą. Jeśli miałabym mówić o tak zwanym żalu, że czegoś w życiu nie zrobiłam, to na pewno tego, że nie mam więcej dzieci. Żal mi tego, że nie mogłam zostać matką na przykład dwa lata temu. Taką starszą matką, która już naprawdę wie.
Jesteście z synem przyjaciółmi. To oparta na wzajemności relacja odrębnych ludzi.
Tak. W dziecku zawsze trzeba widzieć człowieka. Może jest niziutkie, może nie widziało jeszcze tyle, ale to jest prawdziwa persona. Nie można wobec niego przekraczać granic. Dlatego rodzicielstwo to piękna, ale bardzo trudna przygoda. Trzeba być odpowiedzialnym. I tak się staram z Mikołajem funkcjonować. Dziś mamy momenty, gdy to on jest moim nauczycielem. Ja potrafię coś zrobić nie tak, a on ze spokojem i mądrością zwraca mi uwagę. To jest wspaniałe.
Jedną z najmądrzejszych rzeczy na temat rodzicielstwa powiedziała mi Agnieszka Grochowska: zawsze mów swoim dzieciom „przepraszam”.
Ja od początku bardzo tego pilnowałam. To było kluczem do moich wszystkich prób okiełznania siebie w roli matki i bycia w relacji z dzieckiem. Od zawsze, od małego, za każdym razem. To jest wspaniałe narzędzie, cud. Proste słowo, ale ogromnie znaczące. We wszystkich relacjach.
Dla widza uczestnictwo w koncercie potrafi być mistycznym przeżyciem. A kiedy artysta występuje 30 lat, to zdarzają się mu jeszcze takie momenty, które coś znaczą?
Zanim wyjdę na scenę, od lat robię jedną rzecz. Staję w kącie, zamykam oczy i zwracam się do pełnej oferty bóstw, czy nie wiem kogo. Proszę, żeby to się wszystkim przydało. Żebyśmy się wszyscy na tę godzinę, półtorej znaleźli w przestrzeni odklejonej tak, jakby świat nie istniał. Żeby tam się wydarzyło coś dobrego. Nie definiuję dobra za ludzi, chcę tylko, żeby oni sobie coś z tego wynieśli. Koncert to nie jest sytuacja masowania ego artysty. Osoby, które tak to traktują, nie rozumieją istoty tego spotkania. Ten model wymiany staje się zasilający dla obu stron. Można tam poczuć realną magię. Ja cały czas jej szukam. Wiem, że ona tam jest.
Pisanie to jest bardzo samotna czynność, w przeciwieństwie do tworzenia muzyki, które jest procesem wspólnotowym. Podobała się pani ta zmiana?
W muzyce należę do osób, które same nie są w stanie stworzyć. Muszę być w grupie. Czasami chodzi właściwie o jednego człowieka, który niesie mi dźwięki. Potrafię wymyślić melodię, ale nie gram na żadnym instrumencie. Zawsze funkcjonowałam w takich, powiedzmy, duetach, głównie z tym, który komponował, a ja do tego dokładałam tekst. Tych relacji bardzo potrzebuję i nie wyobrażam sobie, żebym mogła zaistnieć w muzyce w samotności, bez towarzyszy. Ale tak naprawdę chyba jestem typem samotnika. Może dlatego, że jestem jedynaczką. Ta samotność z książką to jest dla mnie jakiś ideał pracy. Wstaję rano, siadam, piję sobie herbatkę czy kawkę. Cudownie.
Ja w takiej pracy uwielbiam to, że się samemu układa swój harmonogram, że można siedzieć w kapciach, pić zimną kawę. Ale niektórzy potrzebują do pracy spięcia, garnituru, harmonogramu.
Ja już po maturze wiedziałam, że nie mogę pracować w miejscu, które ma godziny. Że nie mogę mieć szefa. Dlatego praca na poczcie – bo pracowałam chwilę tam – była skazana na porażkę.
Porusza pani tematy, które często kwalifikuje się jako tabu – menopauza, defekty urody. Trochę na zasadzie, że jeśli ja się czegoś nie wstydzę, to nikt inny mnie tym nie może zawstydzić?
Teraz już nie. Ale to, że zaczęłam robić filmiki, jest konsekwencją tego, że byłam w procesie. Moment, w którym zwalczyłam w sobie przerażenie przed tym, co ludzie powiedzą, umożliwił mi m.in. nagrywanie filmików. Naprawdę nie musimy się tak przejmować. Danie ludziom prawa do tego, żeby robili i mówili, co chcą, może przynieść ulgę i wolność.
Wyznaczenie granic ma sens. Warto czasami komuś powiedzieć: „nie możesz tego robić”. Ale z drugiej strony, ironia potrafi być bardziej skuteczna niż kontratak, który podpala przeciwnika.
Uważam, że w dorosłości nie różnimy się znacząco od tego, jacy byliśmy w przedszkolu. Jest jedna i druga grupa, jakaś banda, jeden ziomuś, który rządzi i ustawia wszystkich, piętnuje słabszych i mówi: „wy to won”. To jest cały czas ten sam teatr. Tylko, że jesteśmy dorośli, więc może warto byłoby zweryfikować postawy? Mam nadzieję, że to jest czytelne w mojej książce. To nie jest poradnik. Nie mówię nikomu, jak to zrobić, bo nie wiem tego. Tak, jak z dziećmi. Trzeba dobierać metody indywidualnie. Książka zaczyna się i kończy w momencie, w którym mówię, że każdy musi zrobić tak, jak uważa. Tylko musi sprawdzić, czy owoce są soczyste.
* Katarzyna Nosowska, „Powrót z Bambuko”, wyd. Wielka Litera
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.