Był jednym z czwórki japońskich projektantów, którzy w latach 80. zrobili w modzie rewolucję. Pokazali nowe tkaniny, fasony i pomysły, wprowadzili nową estetykę. Kenzo Takada przyjechał do Paryża pierwszy, od 1970 r. prowadził dom mody. – Nie myślało się wtedy o pieniądzach, tylko o tworzeniu, przyjęciach, pokazach – mówił dziesięć lat temu w niepublikowanym dotąd wywiadzie.
Jak zaczęła się pana przygoda z modą?
Zaczynałem w czasach, gdy nie było jeszcze szkół mody. Byłem młody, po rozpoczęciu studiów na uniwersytecie w Kobe, zobaczyłem w gazecie artykuł na temat Bunka Fashion College – tokijskiej szkoły mody, do której zaczęto przyjmować chłopców. Zdecydowałem się przerwać studia na uniwersytecie.
Pierwsze kroki stawiał pan gdzie indziej.
To była gospoda japońska, którą prowadził mój ojciec. Jednak zawsze lubiłem rysować, najpierw podglądałem moją matkę i siostrę, bo w tamtych czasach wszystkie dziewczyny w Japonii musiały nauczyć się przed ślubem robić sukienki.
Co japońska kultura wniosła do pańskich kreacji?
Gdy w 1970 r. otwierałem butik w Paryżu, zadałem sobie pytanie o własną tożsamość. Wcześniej pracowałem w bureau de style i śledziłem aktualne trendy w krawiectwie. Dla mnie najważniejsze było, aby stworzyć dom mody różniący się od innych. Stwierdziłem, że moim atutem jest pochodzenie. Byłem Japończykiem i to różniło mnie od paryskich krawców. Postawiłem więc na japońską tradycję. Na parę miesięcy wróciłem do kraju, oglądałem kimona, poznałem tradycyjny teatr Kabuki i feerie barw, kupiłem materiały na kimono, przywiozłem to wszystko do Paryża i zacząłem pracować. Miałem koleżankę, która maszyną dziewiarską robiła prototypy trykotów i to wywróciło mi w głowie. Wtedy wszystkie ubrania były dopasowane do sylwetki, a ja nagle ujrzałem oczami wyobraźni sweterek, który był inny niż wszystkie dotychczas. Wyglądał jak kimono.
Przeniósł się pan do Europy na stałe.
To było dla mnie oczywiste. Kiedy w 1958 r. zacząłem studiować modę, stolicą mody był Paryż. Moja pierwsza podróż do tego miasta była niezwykła, wybrałem się bowiem w rejs. Trwał ponad miesiąc. Po raz pierwszy opuściłem Japonię i od razu na tak długo. Podczas podróży statkiem zwiedzałem takie miejsca, jak Hongkong, Singapur, Bombaj, Baleary. To był 1965 r., w Hongkongu wszyscy ubierali się jak sto lat temu, w tradycyjne chińskie stroje. Nie było jeszcze tych wszystkich wieżowców, było za to bardzo dużo żywych wspomnień. Pierwszym miastem, jakie ujrzałem w Europie, była Barcelona. Dzień później, 31 grudnia, dotarłem do Marsylii na sylwestra. To był ostatni port. Jeden z chłopców, który pracował na statku, zaprosił mnie na imprezę, poszliśmy się napić i tak, w nowym otoczeniu, przywitałem Nowy Rok.
Dlaczego nie poleciał pan samolotem?
Wybrałem statek, bo moja pani profesor ze szkoły, która wcześniej podróżowała w ten sposób do Paryża, poradziła mi, że będzie to dla mnie bardziej interesujące i inspirujące przeżycie. Nie chodziło o pieniądze, bo rejs okazał się droższy niż samolot, tylko o wrażenia. Spędziłem na tym statku dobre wakacje. W listopadzie nadal była piękna pogoda. Podróżowaliśmy w drugiej klasie, ale mogliśmy korzystać z basenu. Było nawet kino i filmy, których nie pokazywali w Japonii.
Jakie były pana pierwsze wrażenia po przybyciu do Paryża?
Do Paryża przyjechałem 1 stycznia. Znasz Gare de Lyon? Przyjechałem tam wieczorem. Było smutno, ponuro. Wyobrażałem sobie to wszystko zupełnie inaczej. Myślałem, że stacja kolejowa w Paryżu będzie jak w Nowym Jorku. Dopiero, gdy w drodze do hotelu zauważyłem oświetloną katedrę Notre Dame, stwierdziłem, że jest przepięknie. Potem przez miesiąc zwiedzałem Paryż. Było zimno, szaro, nie mówiłem po francusku, nie miałem przyjaciół, musiałem ostrożnie wydawać pieniądze. Było mi trudno, bo tęskniłem za domem.
Jednocześnie miałem szczęście, bo zobaczyłem trzy pokazy haute couture – Diora, Chanel i Pierre'a Cardina. Byłem szczęśliwy, ale – znów – przygnębiony, bo wiedziałem, że nie potrafię robić takich rzeczy. Zacząłem wypytywać Japończyków, którzy mieszkali w Paryżu, czy mógłbym pracować w modzie, nieważne w jakim charakterze. Wszyscy mi odmawiali. Zacząłem chodzić na lekcje francuskiego do Alliance Française, żeby móc się komunikować. Powoli zaaklimatyzowałem się w Paryżu, miałem nowych znajomych. Przestałem tęsknić za ojczyzną, zacząłem naprawdę lubić to miasto.
W latach 70. i 80. pokazy Kenzo były najbardziej spektakularne.
Gdy otworzyłem pierwszy butik, włączyliśmy muzykę i tak się zaczęło. Na początku nie robiliśmy nawet prób. Pomagała mi pani, która pracowała w agencji modelek i ściągała na moje pokazy wszystkie swoje koleżanki.
Do legendy przeszły wydawane przez pana przyjęcia.
O, tak, tak! Bardzo lubię przyjęcia. I taniec. Carine Roitfeld, późniejsza redaktorka naczelna francuskiego „Vogue'a”, w czasie studiów dorabiała sobie przymiarkami u mnie. Przy okazji pomagała mi. Zaprzyjaźniliśmy się. W tamtych latach narodziły się przyjaźnie z Chantal Thomas, Jeanem-Charlsem de Castelbajac czy Loulou de la Falaise.
Jak od tamtej pory zmieniło się pana życie?
Bardzo. Lata 70. to dla mnie czas, gdy bardzo dużo pracowałem. Jednak nie myślało się wtedy o pieniądzach, tylko o tworzeniu, przyjęciach, pokazach. Dopiero w latach 80. wszystko się pozmieniało.
Moda stała się biznesem?
Tak, niestety. Na początku lat 80. zacząłem zarabiać więcej pieniędzy. Firma się rozrosła, a tym samym zaczęła ciążyć nade mną większa odpowiedzialność. W latach 90. pojawiło się sporo problemów, również osobistych. W 1993 r. sprzedałem markę wielkiemu koncernowi LVHM, tak było lepiej. W 1999 r. przestałem robić pokazy.
Pewnie nie było łatwo rozstać się ze swoją firmą?
Byłem bardzo zadowolony, że przestałem pracować. Nagle na nowo stałem się sławny. Miałem bardzo dużo recenzji, publikacji, transmisji telewizyjnych, audycji radiowych, a w Paryżu zaczepiano mnie i proszono o autograf. Miałem 60 lat, projektowałem od 30, więc powiedziałem sobie „OK, czas coś zmienić”. Zacząłem malować, podróżować. Zająłem się wystrojem wnętrz, nawet inwestowałem, choć nie jestem typem biznesmena. Po dwóch-trzech latach zatęskniłem za modą. Nie myślałem, że tak będzie. Nie samej mody mi brakowało, lecz ekscytacji.
Często wraca pan do Japonii?
Tak, dwa-trzy razy w roku. Ale już nie znam Japonii dobrze, tylko Tokyo, Kyoto, miasta, ale nie prowincje. Dlatego postanowiłem sobie, że będę odwiedzał różne regiony Japonii. Ostatnio zostałem tam na trzy tygodnie w maju i zacząłem uczyć się kaligrafii. W grudniu uczyłem się malarstwa japońskiego.
Kyoto kiedyś uchodziło za inspirację pańskiej twórczości.
Trudno nazwać Kyoto moją inspiracją, ale to miejsce, które bardzo lubię. Słynie z wyśmienitej kuchni, wielu ogrodów i prawdziwej, starej tradycji i kultury. Tokyo też lubię, bo obok nowoczesnego stylu życia, jest tam naprawdę ciekawie. Tradycja miesza się z awangardą.
Powiedział pan w jednym z wywiadów, że na emeryturze wróci pan do Japonii i przeżyje ostatnie lata bardzo prosto, bez dóbr, jak mnich.
Tak myślałem. Jednak nie jestem wystarczająco zen. Jeszcze nie czas. Jestem za słaby, by pozbyć się otaczających mnie dóbr. Mimo wszystko jest lepiej niż kiedyś. Wprawdzie nadal kupuję przedmioty, ale mam mniejszą chęć posiadania. To postęp. Staram się żyć w sposób jak najbardziej prosty. Oczywiście, lubię imprezy, ale nie jestem typem bywalca. Trzeba żyć prosto i dobrze, korzystać ze wszystkiego, co się ma. Oto cała filozofia.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.