– Chcemy zachęcać ludzi do rozmowy na trudne tematy. Dyskusje nie kończą się w Park City, idą potem w świat. I czasami przynoszą rozwiązania – mówi dyrektorka programowa Sundance, która niedawno znalazła się na liście stu najbardziej wpływowych na polu kultury Amerykanów azjatyckiego pochodzenia.
Od lat obserwuje pani ewolucję amerykańskiego kina niezależnego, najpierw jako krytyczka filmowa, a teraz jako osoba, która układa program jednego z najważniejszych festiwali filmowych na świecie. Jak ten proces wygląda z pani perspektywy?
Myślę, że wiele kinowych trendów, o których słyszymy, kreują media. Każdego roku programujemy festiwal Sundance, wybierając filmy, które zwracają naszą uwagę. Zauważamy, że pewne tematy są raz bardziej, raz mniej popularne, ale to nie są drastyczne zmiany. Rozumiem sposób myślenia mediów, bo my, jako festiwal, też musimy budować pewną narrację. Sami podpowiadamy, co w danym roku jest w centrum. Zmieniło się natomiast to, kto wybiera, jakie filmy będą pokazywane.
O potrzebie zmian w branży filmowej mówiło się od dawna, ale dopiero skandale ostatnich lat, chociażby wokół Harveya Weinsteina, który rozpoczął falę #MeToo, dały zielone światło radykalnym działaniom. Decydenci otworzyli się na osoby inne niż biali heteroseksualni mężczyźni. Wcześniej mówiło się o tym jak dziś o globalnym ociepleniu. Niby wiemy, że jest źle, ale niewiele z tym robimy. Zmiana rodzi się tylko z kryzysu?
Obawiam się, że tak. Wszystko musi się rozsypać w drobny pył, żeby wydarzyła się zmiana. Gdy ofiary zaczęły głośno mówić o tym, co je spotkało z rąk oprawców, temat dyskryminacji, seksizmu i molestowania w branży stał się namacalny. To był ze strony pokrzywdzonych akt niezwykłej odwagi. To nie wybryki jednostek, tylko problem systemowy. Ja sama miałam sporo szczęścia na swojej drodze, udało mi się wpasować w ten świat bez większych problemów. Zaakceptowano mnie taką, jaka jestem, zaufano mojemu zawodowemu talentowi. Ale nie łudzę się, że to norma.
Jednym z głośniejszych pokazów tegorocznego Sundance był „Leaving Neverland”. Jeden z wielu filmów, pewnie nie najlepszy, miał tylko dwa małe pokazy, ale media mówiły tylko o tym. Przejął całą festiwalową narrację.
Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, jak głośno będzie wokół tego pokazu. Dlatego też bardzo późno poinformowaliśmy media, że będziemy go pokazywać. Myślenie o strategii to ważna część pracy programera.
Wybierając filmy, myśli pani sobie czasami: „O, ten wywoła ostrą dyskusję – biorę!”?
Z jednej strony wiem, że Sundance to ogromnie ważne wydarzenie na filmowej mapie, z drugiej – nie mogę myśleć o swojej pracy przez ten pryzmat. Trudno jest się dostać na nasz festiwal, bez względu na to, kim jesteś. Ale chcę, żeby twórcy czuli wsparcie. Nikt z nas nie szuka konkretnego rodzaju filmów. Myślę, że ludziom może się wydawać, że ponieważ jestem Azjatką, a 2019 to – także na Sundance – rok udanych filmów azjatyckich, to maczałam w tym palce. Ale wcale nie działam w ten sposób. Najpierw jest film, potem narodowość twórcy.
A jak jest z płcią? Wasz festiwal doskonale sobie radzi z tematem równouprawnienia, w przeciwieństwie do wielu prestiżowych imprez, takich jak Cannes czy Wenecja. W 2019 roku spośród wszystkich wyróżnionych tytułów 56,5 proc. wyreżyserowała jedna lub więcej kobiet, 34,8 proc. stworzyli reprezentanci rasy innej niż biała, a 4,3 proc. to dzieło filmowców identyfikujących się z ruchem LGBTQI+.
Tak jak mówiłam, najpierw jest film, potem twórca. Nigdy nie stosowaliśmy parytetów. Ale interesuje nas punkt widzenia outsidera, spojrzenie inne niż dominujące. Pewnie dlatego, w naturalny sposób, nasz program zyskuje takie proporcje. Z jednej strony, festiwale są na końcu łańcucha. Trafiają do nas filmy już nakręcone, sfinansowane, na ukończeniu. W tym sensie nie mamy wpływu na to, kto je robi. Ale stworzone przez nas Sundance Labs mają na celu właśnie wypełnienie tej luki. Odgrywają ważną rolę w procesie wspierania wszystkich nieuprzywilejowanych twórców, którzy poprzez swoje działania zmieniają tę branżę.
Parytet do 2020 roku?
To trudny plan. I, szczerze mówiąc, dość uproszczony sposób patrzenia na problem. Kurczowe trzymanie się takich proporcji może się okazać trudne. W moim zespole mimo braku konkretnych nakazów zawsze się tak myślało. W tym roku znów było u nas w konkursie głównym więcej kobiet. Po prostu dlatego, że naszą misją jest pokazywanie ciekawych filmów. Nasz program wyraźnie pokazuje, kto je w dzisiejszych czasach tworzy. Śmieszą mnie doniesienia o „trudnych czasach dla białych mężczyzn”. Sundance nikogo nie wyklucza. Po prostu rzuca tym, którzy chcą u nas pokazać film, wyzwanie, by oni rzucili je nam.
Steven Spielberg mówił mi kiedyś podczas wywiadu: „Powinniśmy promować talent, a talent nie ma płci. Nie można kogoś promować tylko ze względu na jego płeć”. Myślę, że nie miał na myśli niczego złego, ale też...
…nie do końca rozumie, jak zniuansowane jest zagadnienie tematu tożsamości? Taka deklaracja łatwo przychodzi białemu mężczyźnie, który – być może nieświadomie – całe życie był uprzywilejowany. Myślę, że to może też być kwestia pokoleniowa.
Na szczęście dysponujemy już twardymi dowodami na to, że dysproporcja płci w branży to nie wymysł.
Zawdzięczamy to m.in. pracy dr Stacy Smith i jej zespołu z USC Annenberg. Takie badania dostarczają szokujących statystyk. Branża nie może już odwrócić wzorku i udawać, że problemu nie ma.
Festiwal Sundance powstał w 1981 roku, w czasie niepokojów społecznych, które wpłynęły na radykalizację języka kina niezależnego. Kryzys AIDS znalazł na przykład odbicie w nurcie new queer cinema, opisującym doświadczenia grupy, którą politycy wykluczali. Festiwal do dziś jest zaangażowany, jego organizatorzy trzymają rękę na pulsie.
Artyści są ludźmi najsilniej połączonymi z otaczającym nas światem. Filmowcy, z którymi pracujemy, są zawsze na bieżąco. Nasz festiwal ma wiele wcieleń. Pokazujemy nie tylko fabuły, ale też dokumenty, eksperymentalne projekty VR. Nie tylko narracja, lecz także technologia potrafi wydobywać esencję z teraźniejszości. Wybieramy z najbardziej ekscytujących projektów dostępnych na rynku. Na pewno wiele z nich odzwierciedla kierunek, w jakim zmierza społeczeństwo.
Obawia się pani odbioru niektórych filmów?
Moim zadaniem jest rzucanie wyzwania widzom. Nigdy nie boję się dodać filmu do selekcji. Jeśli film mówi o czymś ważnym, to jego miejsce jest na Sundance. W zeszłym roku kontrowersje wzbudził duński „Holiday” Isabelli Eklöf, zawierający szokującą scenę przemocy seksualnej. Służyła ona jednak wyższemu celowi. W tym roku mały skandal wywołał „The Brink”, dokument o Stevie Bannonie, szefie kampanii wyborczej i doradcy Donalda Trumpa. Film nie tylko był świetny, ale też został zrealizowany z wielką odpowiedzialnością, więc powiedzieliśmy mu „tak”. Jesteśmy kojarzeni jako festiwal o raczej lewicowej orientacji. To się pewnie nie zmieni. Zachęcanie ludzi do dyskusji na trudne tematy to nasza misja. Te rozmowy nie kończą się w Park City, idą potem w świat. I czasami przynoszą rozwiązania.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.