W 1968 roku Mart Crowley wystawił dramat „n” o nowojorskich gejach. W 2020 roku powstał netflixowy film „Chłopaki z paczki”. W cyklu „Klasyka LGBT+” przypominamy, jak publiczność zareagowała na przełomowy spektakl.
Dzień z życia geja. Gej idzie do pracy. Gej robi zakupy. Gej trenuje w klubie fitness. Gej poznaje nowych ludzi. Na tym etapie różnica między gejem a niegejem jest prawie niewidoczna, jedynie wyczuwalna – gej ma co najmniej dwa razy więcej obowiązków. Musi się pilnować, musi odsiewać prawdę od oczekiwań, zaszpachlować iluzję, że mieści się w granicach normy. Być sobą ludziom LGBT+ nie wolno, w Nowym Jorku w 1968 roku heteroseksualna większość sobie tego nie życzy, stanowczo się temu sprzeciwia. Wstyd być nie hetero, zachowywać się jak gej to szczyt arogancji. Oraz zagrożenie dla porządku publicznego, dobrych obyczajów, tradycji, demokracji. Mieć przewagę liczebną to nie to samo, co mieć rację, ale nie udawajmy naiwnych: większość nie musi bawić się w tolerancję. Większość decyduje, a jak komuś decyzja się nie podoba, to „do widzenia”, na pożegnanie machamy miękką w nadgarstku dłonią, taki żarcik. W reakcji na dyktaturę hetero, dla własnego dobra i bezpieczeństwa, gej wybiera więc życie w getcie. Wśród swoich jest prawie nieskrępowany, poza gettem gra, jeden przekonująco, inny niewiarygodnie, kwestia tzw. przegięcia.
Każdy z bohaterów „The Boys in the Band” inaczej performuje swoją tożsamość
Według ostrożnych szacunków bohaterami „The Boys in the Band” jest 8 i pół geja. Każdy reprezentuje inny stopień odchylenia od normy hetero. Emory jest przegięty skrajnie, ostentacyjnie, nie umie udawać kogoś nieprzegiętego i raczej nie powinien próbować, bo to się nie może się udać. Dla Harolda przegięcie to punkt honoru oraz moralny gorset, trzyma go w pionie, chociaż inni woleliby, żeby się trochę zgarbił, okazał chociaż uncję pokory. Mickey, światowiec, zaliczył spory kawałek Europy. Najbardziej szczęśliwy był jednak nie w Amsterdamie, nie Paryżu, nie Londynie, ale w samolocie, w zawieszeniu między nadzieją a rozczarowaniem. Donald jest przystojny tak bardzo, że w zasadzie piękny, a pięknym ludziom wybacza się łatwiej. Mimo to Donald ma depresję, jedzie na prochach – pewnie ma problemy z samooceną. Larry, artysta w każdym tego słowa znaczeniu, lubi siebie i swoje życie, umie z niego korzystać, taki komunikat wysyłają jego powłóczyste spojrzenia i mowa ciała. Kupujemy to w 70 proc. – za piękne, żeby nie wyrosło z bólu. Larry jako jedyny ma stałego partnera, w sensie kogoś, z kim mieszka, i sąsiadom to nie przeszkadza. Pewnie dlatego, że ten partner to Hank, nauczyciel matematyki, z wyglądu i stylu bycia tata, klasyk gatunku. W porównaniu z Hankiem Bernard to klęska urodzaju: gej, czarny i intelektualista, natura naprawdę się tu napracowała, chłopak nie będzie się w życiu nudzić. Tex pojawia się znikąd, przed czasem i pełni funkcję katalizatora napięcia. Bezpruderyjny, bezpretensjonalny, beztroski i z prowincji – tacy chłopcy to czysta rozrywka, nie potrzebują nawet imienia. No i wreszcie Alan, prawnik, szuka odpowiedzi na pytanie, które go przeraża. Czy ma tyle testosteronu, żeby zaakceptować odpowiedź, czy jednak już na dobre pozwolił się światu spacyfikować?
Na scenie w dramacie Marta Crowleya pokazano komizm, terror i banał codzienności
„The Boys in the Band” zadebiutowali w teatrze, na scenie Off-Broadway, a więc w bezpiecznym odstępie od mainstreamu, na Off-Broadway nie idzie się narzekać, że zobaczyło się za dużo. Ale nawet tam tylu gejów naraz nikt się nie spodziewał, nikt nie czekał na nich z rozłożonymi do misia rękoma. Agenci literaccy i agenci aktorów dramat Marta Crowleya uznali za toksyczny. Gwarantowany koniec kariery każdego, kto spróbuje wejść w ten projekt. Komu potrzebny publiczny coming out, zwłaszcza gdy nie jest się gejem, a jedna trzecia oryginalnej obsady nie była. Ale pozostali tak, dramaturg i reżyser również, wiarygodności historii nikt nie kwestionował. Pierwsza fala widzów przyszła sprawdzić proporcje między stereotypami i skandalem. W miasto poszedł sygnał, że na scenie pokazano wszystko: komizm, terror i banał codzienności. Co robią geje, gdy czują się bezpiecznie? Żartują z samych siebie, kpią z sobie podobnych, wymieniają wymowne spojrzenia i rywalizują na złośliwości, piją, tańczą i przeklinają konspirację, na którą są skazani. Przez kilka godzin nie muszą być eksportową wersją siebie, są w miarę wolni, świadomość nie śpi, karnawał zaraz się skończy. Ale nawet gdy trwa, też nie jest za pięknie, gej na geja patrzy tylko odrobinę mniej natarczywie niż hetero, też ocenia, też porównuje ze sobą, szuka potwierdzenia, że jednak jest lepszy.
W 2020 roku Ryan Murphy wyprodukował na podstawie dramatu film „Chłopcy z paczki” dla Netflix
Co to takiego gejowski dramat? Ludzie teatru ze Stanów Zjednoczonych odpowiadają: dramat, który „dyma” inne dramaty. Chyba że muszą być serio, wtedy wyliczają: „Anioły w Ameryce”, „Jeffrey”, „Normal Heart”, nieustannie na afiszu, uczciwie zekranizowane, kanon. „The Boys in the Band” jest od nich starszy, wślizgnął się w lukę między dramatami aluzyjnymi w rodzaju „Szklanej menażerii” a erą AIDS, po której Ameryka i progresywna część Europy odkryły ciekawsze powody do wstydu niż homoseksualizm. Pół wieku po premierze dramatem Marta Crowleya troskliwie zaopiekował się Ryan Murphy, wybitny producent filmowy, wyoutowany gej. W jego wersji dla Netflix obsada jest w stu procentach queerowa, scenografię i kostiumy zaprojektowali najlepsi pedanci z branży, 1968 rok czuć intensywnie. Murphy lubi wymachiwać tęczowym sztandarem, lubi przypominać, jak było, zanim pewnym uprzywilejowanym branżom pozwolono na coming out, oczywiście na własne ryzyko. Hollywood w tej kwestii wciąż zaleca ostrożność, bo skąd mamy wiedzieć, kto wygra kolejne wybory.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.