Znaleziono 0 artykułów
27.03.2021

Ciało na ekranie

27.03.2021
Kate Winslet i Leonardo DiCaprio w "Titanicu" (Fot. EastNews)

Ruch ciałopozytywności opanował wybiegi, media społecznościowe i kampanie reklamowe. Z reprezentacją kobiet, które odbiegają sylwetką od szczupłego kanonu, wciąż kiepsko radzi sobie Hollywood. Więcej różnorodności widać w telewizji, w kinie „aktorki charakterystyczne” mogą co najwyżej liczyć na drugi plan.

Od premiery „Titanica” w 1997 roku wśród fanów trwa zacięta dyskusja o tym, dlaczego Rose (Kate Winslet) nie zrobiła ukochanemu Jackowi (Leonardo DiCaprio) miejsca na dryfującej po lodowatym oceanie szafie, która uratowała jej życie po katastrofie statku. Mizogini twierdzą, że aktorka miała „za grubą dupę”. Dla Winslet – która przeczuwając, że rola Rose odmieni jej życie, namówiła Jamesa Camerona, żeby ją zatrudnił – „Titanic” faktycznie okazał się przepustką do sławy. Wcześniej 20-letnia wówczas Angielka grywała raczej w niezależnych produkcjach – „Niebiańskich istotach” Petera Jacksona, „Rozważnej i romantycznej” Anga Lee czy „Hamlecie” Kennetha Branagha. Wprawiona publiczność nie komentowała wagi aktorki – liczył się talent. „Titanic” pobił wszystkie rekordy oglądalności, przyniósł Winslet nominację do Oscara, stał się popkulturowym fenomenem. Aktorka bynajmniej nie stała się dzięki temu nietykalna. Podobnie jak komentowano każde zachowanie jej bohaterki, tak i ona padła ofiarą nagonki. – Tabloidy były bezlitosne – mówiła niedawno w wywiadzie dla „Guardiana”. – Zastanawiano się, ile ważę, jaki rozmiar noszę i czy jestem na diecie. Zaczęłam z tym walczyć, więc przylgnęła do mnie łatka „baby z jajami”. A ja po prostu się broniłam – tłumaczyła, podkreślając, że w ciągu 25 lat dużo się w Hollywood zmieniło. Kino i telewizja stały się bardziej ciałopozytywne, na ekranie widzimy coraz więcej kobiet o różnych sylwetkach, a użycie epitetu „gruba” pod adresem aktorki jest niedopuszczalne. Reprezentacja wciąż nie jest jednak wystarczająca. Podczas gdy niemal 70 procent Amerykanek może się uznać za plus size, na ekranie oglądamy zaledwie 2 procent kobiet w większym rozmiarze.

Sophia Loren (Fot. Getty Images)

Złota era Hollywood wyniosła na szczyt Sophię Loren, Marilyn Monroe czy Jean Harlow – seksbomby o pełnych kształtach. Nagłówki głosiły: „Jeszcze więcej kobiety, jeszcze więcej show!”. Od czasu Audrey Hepburn zaczęły dominować wiotkie sylwetki. Kult chudości osiągnął apogeum w latach 90., gdy w modzie rządził heroinowy szyk, a na ekranie – mizerne Winony Ryder albo umięśnione Jennifer Aniston. W przypadku wielu gwiazd zasadne mogło być podejrzenie o anoreksję. Głodziły się pod dyktando agentów. Aniston powiedziano, że powinna schudnąć 13 kilogramów, zanim podpisze pierwszy ważny kontrakt. – Zabrakło mi wtedy samoakceptacji. Schudłam – wspomina dziś Rachel z „Przyjaciół”. Za grubą uważano Jennifer Lopez, która potrafiła się obronić, mówiąc, że wszystkie Latynoski mają pełne kształty. Przy pierwszych castingach Jennifer Lawrence twórcy filmów drukowali jej roznegliżowane zdjęcia, które miały stać się motywacją do przejścia na dietę. – Gdy teraz słyszę to słowo, każę się wszystkim odczepić – mówi laureatka Oscara za „Poradnik pozytywnego myślenia”. Trzem Jennifer się udało. Mniej szczęścia miały dziewczyny, które od wyśrubowanych kanonów odbiegały nie o 5, ale o 50 kilogramów.

Takie aktorki znalazły dla siebie miejsce w telewizji, wciąż za mało widać je w kinie. Chyba że przejmą kontrolę, zmienią narrację, przekonają studia filmowe, że można na nich zarobić. W przeciwnym razie grubsze aktorki grają postaci zagubione, zakompleksione, nieszczęśliwe. Albo odgrywają rolę przyjaciółek, w których ramię piękne i szczupłe protagonistki mogą się wypłakać, bo grube dziewczyny zawsze znajdą czas. Własnych romansów przecież nie przeżywają.

Wydawało się, że przełom nastąpił w 2009 roku, gdy w „Hej, skarbie” pojawiła się Gabourey Sidibe – czarna dziewczyna z nadwagą, którą kamera śledzi od pierwszej do ostatniej sceny. Mimo nagrody na Independent Spirit Award Sidibe nie doczekała się kolejnej głównej roli. Schronienie znalazła w telewizji – serialach „Empire” i „American Horror Story”. Nikki Blonsky, czyli Tracy Turnblad z „Lakieru do włosów” z 2007 roku, nie miała tyle szczęścia – po kilku latach czekania na angaż zdecydowała się zarabiać na życie jako kosmetyczka. Hollywood jej nie chciało.

W ostatnim czasie przyjęło z otwartymi ramionami tylko trzy gwiazdy – Melissę McCarthy, Amy Schumer i Rebel Wilson. Każda z tych karier ma jednak jakieś „ale”. Filmy McCarthy, która wypłynęła wcześniej w telewizji („Kochane kłopoty”) – „Druhny”, „Agentka” czy Tammy” – zarabiają miliony. Jej sukces uważany jest za wyjątek od reguły, a jej bohaterki pozostają stereotypowe – grube, a więc rubaszne, silne, wulgarne. Daleko im do subtelności. – Wyglądasz niechlujnie, pomaluj się, nie krzycz na ludzi – słyszałam na planie wielokrotnie – wspomina Melissa dyskryminujące komentarze.

 

Schumer musiała sama wywalczyć dla siebie przestrzeń. Gdy trafiła do Hollywood, usłyszała, że albo musi mocno schudnąć, albo przytyć, żeby grać tę charakterystyczną grubą przyjaciółkę. – Ważę ponad 70 kilogramów i uprawiam tyle seksu, ile chcę. Nie będę przepraszać za to, kim jestem – odparła. W 2013 roku stworzyła program satyryczny „Inside Amy Schumer”, a potem nakręciła dwie kinowe komedie – „Wykolejoną” i „Jestem taka piękna!”, w których obśmiewała stereotyp „grubej baby”, pokazując, że duże może być seksowne.

 

Przypadek Rebel Wilson jest jeszcze inny. W filmowym musicalu „Pitch Perfect” grała bezczelną Fat Amy. Potem udało jej się nawet załapać na główną rolę w komedii romantycznej „Jak romantycznie!”. W końcu sama zapragnęła zobaczyć w sobie stereotypową seksbombę. Schudła 27 kilogramów. Dla zdrowia, jak przekonuje. Czy dzięki nowej sylwetce będzie grała już tylko amantki?

Telewizja jest zdecydowanie bardziej czułym barometrem przemian społecznych. Tu kobiety częściej biorą sprawy w swoje ręce. W 2007 roku Christina Hendricks została seksbombą w „Mad Menach”. Lena Dunham w „Dziewczynach” od 2012 roku pokazywała nieugładzoną nagość. W tym samym czasie jedną z głównych bohaterek musicalu dla nastolatków Ryana Murphy’ego „Glee” była Mercedes (Amber Riley – czarna i plus size), w „Parks and Recreation” nigdy nie było mowy o (nad)wadze Retty, była po prostu uważana za atrakcyjną, a w „Orange Is the New Black” i „Glow” pojawiły się aktorki wszystkich kształtów i kolorów.

 

Wielu bohaterkom granym przez kobiety plus size, chociażby Chrissy Metz z „Tacy jesteśmy” czy Aidy Bryant ze „Shrill”, wytyka się wagę, rozmiar, czyniąc je odpowiedzialnymi za niepowodzenia w życiu. Niewiele ekranowych grubasek ma udane życie erotyczne, pogodziło się ze sobą, czuje się swobodnie w swoim ciele. Prowadzą raczej nieustanną walkę ze sobą oraz z oceną społeczną. Wyjątkiem jest może Kat, czyli Barbie Ferreira z „Euforii”, co daje nadzieję na radykalną zmianę pokoleniową.

 

Wydaje się, że media społecznościowe, moda i scena oswoiły się już z nową kobiecością. Mnóstwo influencerek opowiada się za ciałopozytywnością, na wybiegach nawet największe domy mody starają się o inkluzywny casting, w muzyce rządzi Lizzo. Mimo to body shamingu wciąż doświadcza większość gwiazd – każda ich fałdka jest komentowana, większy brzuszek uznawany za ciążowy, a „dodatkowe” kilogramy zrzucane na karb rozstania z chłopakiem, problemów zawodowych albo utraty czujności.

W tym roku po raz pierwszy do Oscara nominowano dwie reżyserki – Emerald Fennell i Chloé Zhao. Jeszcze za wcześnie, żeby odtrąbić upadek male gaze powodowanego ambiwalentnym splotem pożądania i strachu, ale w filmach tworzonych przez kobiety ciało coraz częściej uwalnia się od kanonów, oczekiwań i stereotypów.

Anna Konieczyńska
  1. Kultura
  2. Kino i TV
  3. Ciało na ekranie
Proszę czekać..
Zamknij