„West Side Story”: Miłość, młodość i muzyka
Remake musicalu z 1961 roku to nie powtórka z rozrywki, tylko nowa interpretacja klasyka. Steven Spielberg stworzył emancypacyjny, feministyczny i inkluzywny film na miarę naszych czasów, nie zapominając przy tym o wiecznej magii kina. „West Side Story” to jeden z najbardziej oczekiwanych filmów roku. Od dzisiaj tylko w kinach.
Steven Spielberg po prostu kocha kino. Choć należy do najwybitniejszych reżyserów wszech czasów z kilkunastoma nominacjami do Oscarów i trzema statuetkami za „Listę Schindlera” i „Szeregowca Ryana” na koncie, wciąż potrafi spojrzeć na srebrny ekran wzrokiem dziecka, fana, marzyciela.
Już dawno wymarzył sobie nakręcenie remake’u „West Side Story”. Oparty na motywach „Romea i Julii” Szekspira, musical Arthura Laurentsa z muzyką Leonarda Bernsteina i tekstami piosenek Stephena Sondheima wystawiano na Broadwayu od 1957 roku. Na język filmu przetłumaczyli go w 1961 roku Robert Wise i Jerome Robbins, by opowiedzieć o pierwszej miłości, zwaśnionych rodach i przemianach społecznych przełomu lat 50. i 60. XX wieku. Od rewolucji obyczajowej minęło ponad 50 lat, a z 10-letniego chłopca, który z tatą słuchał przebojów Bernsteina, wyrósł wizjoner. W „West Side Story” udało mu się dokonać niemal niemożliwego – pogodzić nostalgię ze współczesnością, złożyć hołd oryginałowi, ale go nie powtarzać, dzięki magii kina przenieść widza do lat 50. XX wieku, a jednocześnie przedstawić mu bohaterów, którzy mogliby żyć tu i teraz.
Tak jak w 1957, tak w 2021 roku María zakochuje się w Tonym. Ich uczucie zostaje wystawione na próbę, bo brat dziewczyny należy do portorykańskiego gangu Sharksów, a jej ukochany był kiedyś Jetsem. Gdy wyszedł z więzienia, poprzysiągł sobie poprawę, ale zostaje przez przyjaciół wciągnięty w nowe porachunki. Musi dokonać wyboru niemożliwego – między lojalnością a miłością, szczęściem własnym a dobrem ogółu, przeszłością a przyszłością.
Ale to nie Tony z chłopięcym urokiem Ansela Elgorta, a María z twarzą debiutantki Rachel Zegler, którą Spielberg wyłuskał z grona ponad 30 tysięcy aktorek ubiegających się o rolę, jest w centrum wydarzeń. To istotne przesunięcie jest świadomym zabiegiem reżysera. Zegler, która za chwilę zostanie nową Królewną Śnieżką, oczarowała starego wyjadacza, kolegów po fachu i widzów. Gdy uwodzi Tony’ego na parkiecie, gdy śpiewa przewrotne wyznanie „I Feel Pretty”, gdy w imię miłości buntuje się przeciwko rodzinie, jest jednocześnie dziewczyną dorastającą w latach 50. XX wieku w Nowym Jorku i dzisiejszą nastolatką. Dylematy, z którymi borykają się rozkwitające dziewczęta, tak bardzo się znowu nie zmieniły. Zmienił się jednak sposób, w jaki na nie reagują. Dziewczyny, kiedyś tresowane do uległości, dziś przejmują inicjatywę. Na czerwonym dywanie premiery filmu w Los Angeles Zegler wystąpiła w godnej księżniczki kreacji Eliego Saaba. Ale jej dystans, humor i wdzięk należały już do współczesnego porządku.
W nowym „West Side Story” jest więcej takich kobiet jak ona. Tony’ego przez życie prowadzi dojrzała doradczyni Valentina (Rita Moreno, która w filmie z 1961 roku grała Anitę), a Anita (Ariana DeBose), przyjaciółka Maríi i dziewczyna jej brata, Bernardo, próbuje przekonać chłopaków z gangu, że przemocą nie wywalczą lepszego jutra dla siebie, imigrantów, wciąż trochę obcych na amerykańskiej ziemi obiecanej. Szczególnie mocno wybrzmiewa w 2021 roku utwór „America” o ambiwalencji American Dream.
Temat zderzenia kultur też nie stracił na aktualności. W Nowym Jorku wciąż ścierają się tradycje przybyszów z całego świata, którzy tutaj chcą odnaleźć swój dom. – Film pokazuje, że społeczności takie jak latynoska nie były w Ameryce mile widziane – mówi Zegler w wywiadzie dla „Guardiana” o uwspółcześnionym scenariuszu autorstwa Tony’ego Kushnera, współpracownika Spielberga z planu „Monachium” i „Lincolna”. Oprócz uwypuklenia wątków społecznych ambicją twórców remake’u był także inkluzywny casting. Biali grają tu białych, Latynosi – Latynosów.
Miłość, przemoc, śmierć – „West Side Story” ma wszystkie komponenty mocnego musicalu. Ale Spielberg wie, że gatunek rządzi się swoimi prawami – musi być lekki, piękny, roztańczony. Choreografia Justina Pecka ożywia ulice Nowego Jorku po wielu miesiącach pandemicznego wyludnienia (może układy taneczne powtórzą dzieciaki z TikToka?), kostiumy Paula Tazewella – osadzone w epoce, ale lekko przesłodzone, by puścić oko do widza – wirują w ruchu, a zdjęcia stałego współpracownika Spielberga, Janusza Kamińskiego, oddają wszystkie odcienie uczuć.
Pokoleniu wychowanemu na „West Side Story” nowa wersja przypomni młodzieńcze porywy, a przedstawiciele generacji Z, którzy w święta pójdą do kina na rodzinny seans, przekonają się, że ponadczasowa historia „Romea i Julii” przeniesiona w realia Nowego Jorku lat 50. XX wieku może opowiedzieć też o ich doświadczeniu. Bo przecież każdy kiedyś zakocha się po raz pierwszy. I zapragnie o tym zaśpiewać. I jeśli choć jeden widz wyjdzie z grudniowego seansu na mróz z piosenką na ustach, to Spielberg dopiął swego – w ponurych czasach przypomniał nam sens kina.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.