Bohaterka cyklu o stypendystkach Fulbrighta wykłada o genderze, queerze i seksualności w Ośrodku Studiów Amerykańskich na Uniwersytecie Warszawskim, doktorat pisze na temat dziewczyńskości w popkulturze, a w Nowym Jorku zainteresowania naukowe pogodziła z artystycznymi.
Jakie doświadczenia wyniosłaś z pobytu na stypendium Fulbrighta?
Ten czas zostanie ze mną na zawsze. Columbia to taki naukowy Disneyland, który bardzo chciałam zobaczyć i poznać. Świetnie mi się pracowało i z wykładowcami, i z innymi studentami. Dało mi też luz w uczeniu. Tam się wykłada inaczej niż w Polsce – kontakt ze studentami jest bardziej bezpośredni.
Wybrałam Columbię, żeby pracować z mentorem Jackiem Halberstamem, autorem „Przedziwnej sztuki porażki” zajmującym się genderem i queerem. Wcześniej poznałam go na UW, gdzie miał wykład. Zależało mi na Nowym Jorku także dlatego, że mam tam sporo znajomych. Mój przyjaciel 10 lat temu był na Fulbrighcie w Warszawie. Gdy przyjechałam, poznał mnie ze swoimi znajomymi. Dzięki temu ani przez chwilę nie czułam się samotna. Sporo znajomości przełożyło się też na projekty zawodowe. A pierwszy miesiąc spędziła ze mną w Stanach moja partnerka, więc miałam miękkie lądowanie.
Mam nadzieję po pandemii wrócić do Nowego Jorku. Nie miałabym na to szans, gdyby nie Fulbright, bo nie poznałabym profesorki, z którą teraz będę współpracować.
Co jeszcze zachwyciło cię w Nowym Jorku?
Scena muzyczna. Od sześciu lat organizuję z przyjaciółką Agatą Wnuk koncerty dla dziewczyn i osób queer w Warszawie. Jedną z muzyczek, których koncert widziałam w Nowym Jorku była Gabby’s World – zawsze ją lubiłam. Okazało się, że też studiuje na Columbii. Zaprzyjaźniłyśmy się. Naprawdę mam szczęście do ludzi.
Nowy Jork okazał się otwartym miejscem, zwłaszcza dla osób LGBTQ+. Bez porównania z Polską. Ani razu nie musiałam udawać, że moja dziewczyna jest tylko moją koleżanką. W Nowym Jorku spędziłam też najlepszą wigilię w życiu. Z partnerką poszłyśmy do queerowego piano baru Marie’s Crisis Café, gdzie śpiewa się piosenki z musicali. Jeśli kogoś przytłacza Nowy Jork, powinien się tam wybrać.
Na Columbii odczuwałaś presję?
Nie, bo nie musiałam zaliczać zajęć, chodziłam na to, co mnie interesowało. Ale panuje tam rywalizacja i większość osób skupia się głównie na nauce.
Mieszkałaś blisko uczelni?
Na początku tak, potem przeniosłam się na Bushwick, więc dojazd na kampus trwał ponad godzinę, ale za to byłam bliżej życia muzycznego i artystycznego. Zachwyciłam się stand-upami osób queerowych. Świetnie wspominam na przykład stand-up i spotkanie z Ilaną Glazer i Abbi Jacobson z „Broad City”, o których piszę w doktoracie. Poznałam też autorkę komiksów Julię Wertz, inną bohaterkę mojej pracy.
Powrót był trudny?
Tak. Moi znajomi pewnie mają dosyć moich opowieści o tęsknocie za Nowym Jorkiem. Czerpię energię z zewnątrz. Tam wystarczyło, że poszłam na spacer, żeby chłonąć atmosferę. Teraz skupiam się na kończeniu doktoratu na temat dziewczyńskości w popkulturze.
A gdzie na Uniwersytecie Warszawskim odnalazłaś swoje miejsce?
W Osie, czyli The American Studies Center. Długo nie mogłam zdecydować, czego tak naprawdę chcę. Zrozumiałam, co chcę robić, gdy miałam 23 lata. Wtedy zaczęłam wreszcie leczyć depresję i zaburzenia lękowe. Przestałam tyle imprezować i tę energię przełożyłam na pracę.
Na studia magisterskie na amerykanistyce trafiłam po licencjacie na anglistyce. Od znajomych usłyszałam, że jest miejsce w Warszawie, gdzie są zajęcia w rodzaju „Osoby LGBTQ+ w kinie”. To było objawienie. Zawsze interesowały mnie historie kobiet pisane przez kobiety, najchętniej queerowe. Nie chciałabym zajmować się niczym innym.
Dziś godzę pracę naukową ze sztuką i muzyką. Wydaję z Agatą zina „Girls to the Front”, jest dostępny w księgarni Zachęty i MSN. Organizuję koncerty i performance’y, prowadzę warsztaty. To łączy się z pracą naukową, bo piszę w doktoracie o zinach Riot Grrrls z lat 90. A po Dj-ce zostało mi to, że piszę nocami.
Spotykasz się z dyskryminacją kobiet na uczelni?
OSA współtworzą wspaniałe osoby. Otaczam się przede wszystkim młodymi doktorkami, z którymi czytamy swoje prace i wspieramy się. Mam też najcudowniejszą promotorkę i mentorkę na świecie, szefową pracowni Gender&Sexuality, Karolinę Krasuską, która była wcześniej promotorką mojej pracy magisterskiej. To ona namówiła mnie na studia doktoranckie, a potem na Fulbrighta. Dzięki niej nie doświadczam hierarchiczności.
A w innych dziedzinach?
Powoli to się zmienia, ale muzyka jest wciąż patriarchalnym światem. Kiedyś przed DJ setem od dźwiękowców usłyszałam, że powinnam wziąć ze sobą dodatkowy sprzęt, bo to dla dziewczyny jak „sukienka na bal”. Gdy bazuję na oddolnych inicjatywach, omijam system. Wtedy nie mam do czynienia z opresyjnymi mężczyznami. Staram się stwarzać dla siebie i dla innych kobiet bezpieczną przestrzeń.
Pracując na uczelni, można zarobić?
Właśnie kończy mi się dofinansowanie z Etiudy. Gdy przestanę dostawać pieniądze ze stypendium, zacznę żyć z oszczędności. Gdyby nie wsparcie mojej dziewczyny, pewnie nie byłabym w stanie utrzymać się. Moim rodzicom wydawało się, że za prestiżem pracy na uczelni idą zarobki. To niestety nieprawda.
Jakie wzorce miałaś z domu?
Raczej tradycyjne. Moja mama poszła do pracy dopiero, gdy miałam 15 lat. Wcześniej zajmowała się domem, a tata zarabiał. Gdy określiłam się jako lesbijka, dało mi to poczucie wolności. Zrozumiałam, że normatywne życie rodzinne to konstrukt społeczny, który jest tylko jedną z opcji.
Czym jest dla ciebie sukces?
Wiele osób wciąż postrzega produktywność jako wartość osoby. Mnie też trudno się od tego uwolnić. Jednak sukces według mnie oznacza robienie czegoś dobrego dla innych.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.