Mój zawód jest o tyle trudny, że nie wszyscy jeszcze rozumieją jego potrzebę. Jesteśmy jednym z ogniw między architektem a wykonawcą – mówi Judyta Cichocka. Z wykształcenia architektka zajmuje się optymalizacją projektowania architektonicznego. Dzięki stypendium Fulbrighta studiowała na MIT, najbardziej prestiżowej uczelni technicznej na świecie. Teraz wykłada na Politechnice Wrocławskiej i realizuje międzynarodowe projekty.
Jak wyobrażałaś sobie zawód architektki, gdy byłaś młodsza?
Już jako dziecko zdecydowałam, że zostanę architektką. Gdy byłam mała, moi rodzice, niezwiązani z tym zawodem, budowali dla nas dom. Przyglądałam się temu z zainteresowaniem. Wprowadziłam nawet kilka zmian do projektu – przestawienie ścianki czy wyrysowanie rondka pod domem.
Uważałaś architekturę za prestiżowy zawód?
Tak, chociaż po kryzysie w 2008 roku na rynku wcale nie było tak łatwo. Architekci pracowali za niskie stawki. Sama po studiach na politechnice we Wrocławiu odbyłam liczne darmowe staże.
Lubiłaś tę pracę?
Nie do końca. Denerwowało mnie, że wystarczy jedno słowo klienta, żeby mój projekt lądował w koszu. To działało na mnie demotywująco.
Dlatego zdecydowałaś się na przebranżowienie?
Tak. Teraz zajmuję się modelowaniem przez programowanie, przez interfejs wizualny. Tworzę programy i optymalizatory. Próbuję specjalizować się w konstrukcji i optymalizacji. Tworzę kilka projektów, na przykład dla miasta Wrocławia projektuję zadaszenia miejsc parkingowych z solarnymi dachami. Chcę tworzyć konstrukcje lekkie, eleganckie i wydajne.
Co oznacza optymalizacja?
Optymalizacja ma związek ze zrównoważonym rozwojem – ograniczeniem zużycia materiału, energii, przestrzeni. Ale nie tylko. To tworzenie takich projektów, które będą jak najbardziej funkcjonalne, zintegrowane z przestrzenią, z odpowiednią równowagą kosztów do efektów. Mój zawód jest o tyle trudny, że nie wszyscy jeszcze rozumieją jego potrzebę. Jesteśmy jednym z ogniw między architektem a wykonawcą.
Praca naukowa w takiej dziedzinie jest domeną mężczyzn?
Niekoniecznie. Czasami jako kobiecie było mi nawet łatwiej. Gdy zdawałam na studia doktoranckie w Wiedniu, miałam przywileje, bo tam obowiązywał parytet. Na MIT też się trzymają tej równowagi.
Jak wyglądała rekrutacja na najbardziej prestiżową uczelnię techniczną świata?
Na początku wydawało mi się, że nie mam szans na MIT, bo zwyczajnie mnie na to nie stać. Wiedziałam, że chcę studiować za granicą. Najpierw dostałam się do Wiednia, wybrałam jednak w tym czasie realizację grantu na własny biznes w Berlinie. W końcu zdecydowałam się na Stany. Zajęłam się na poważnie rekrutacją, dopiero mając już zagwarantowane stypendium Fulbrighta. Kosztowało mnie to sporo stresu. Trzeba dobrze wyćwiczyć rozwiązywanie testów. Poszło mi dobrze, ale stu procent nie dostałam. Aplikowałam też na Princeton, stamtąd odezwali się jako pierwsi, ale wybrałam MIT.
Podobało ci się?
Było ciężko, ale zachwyciłam się. W semestrze trudno zrobić więcej niż cztery kursy, bo każdy jest wymagający. Są na tak wysokim poziomie, że po jednym można by zmienić zawód albo napisać własny program. Poziom – wykładów, profesorów, studentów – jest nieosiągalny nigdzie indziej. Czułam się tam, jakbym dotykała żywej nauki. Każdy wykładowca prowadzi jeden przedmiot, w którym się specjalizuje. Ma dla studentów czas. Wykłady są prowadzone jak TED Talks, a to wymaga od profesorów charyzmy.
Co się zmieniło po stypendium na MIT?
Wcześniej często jeździłam na międzynarodowe konferencje naukowe, ale zazwyczaj byłam traktowana jak mała dziewczynka z Wrocławia. Po MIT wszystkich interesuje, co robię. Dzwonią do mnie największe firmy. Prestiż instytucji podniósł moją rangę.
Wysoki poziom powoduje rywalizację między studentami?
Nie, wszyscy ze sobą współpracują, zwłaszcza że sporo przyjezdnych jest w podobnej sytuacji – nikt nikogo nie zna, każdy chce przetrwać. Tak rodzi się solidarność. Mieszkałam w najstarszym akademiku na uczelni – Senior House. Semestr kosztował prawie 30 tys. dolarów, stypendium Fulbrighta w znacznej części pokrywało te koszty. Cały mój program inżynierii zrobiłam w rok. Po zrealizowaniu programu studiów zostałam na MIT pół roku dłużej, żeby pochodzić na inne kursy, choćby ze sztucznej inteligencji.
Miałaś pokusę, żeby zostać na dłużej?
Nie. Jest też sporo ciemnych stron MIT. Pracy jest naprawdę dużo. Większość moich znajomych zaliczało kryzysy, załamania psychiczne. Jeśli z powodu choroby czy złego samopoczucia wypadnie ci jeden dzień, trudno jest nadrobić zaległości. Sporo osób po roku było cieniem samych siebie. Część rezygnuje, bo w ogóle nie daje rady. Nie chciałabym żyć w takim stresie przez kolejne lata. Bardzo tu łatwo o wypalenie, jeszcze zanim na dobre zacznie się życie zawodowe.
W Polsce jest inaczej?
Zupełnie inaczej, co nie znaczy, że lepiej. Gdy kiedyś zapytano mnie na wydziale, jakie rozwiązania można by przenieść z MIT, odpowiedziałam, trochę zbyt szczerze, że właściwie należałoby zmienić cały program. Znam wiele osób, które w Polsce porzuciły doktoraty z mojej dziedziny, bo brakuje specjalistów.
Ale nadal pracujesz na uczelni?
Prowadzę kurs modelowania parametrycznego. I tylko tyle. Na uczelni nie widzę chęci zmiany. Struktura jest skostniała. Młodych raczej się nie słucha. Dwa razy składałam podanie o uruchomienie innowacyjnego przedmiotu. Nie przeszło.
Rozwiązaniem jest więc skupienie się na projektach komercyjnych?
Tu szybciej widzę efekt mojej pracy. Prowadzę jeden projekt dla uniwersytetu w Niemczech. Dostałam też stypendium europejskie im. Marie Curie-Skłodowskiej. Ten grant będę realizować z polską firmą Saule Technologies. Będziemy rozwijać wspólnie nowe produkty z solarnymi ogniwami perowskitowymi na rynek budowlano-architektoniczny. Liczę, że uda nam się opracować razem przełomowe rozwiązania.
Jesteś ambitna?
Aż za bardzo. To mi czasami przeszkadza. Gdy zależało mi za bardzo, a potem nie wychodziło, wydawało mi się, że to koniec świata. To nie było zdrowe. Na MIT przeforsowałam się zamiast cieszyć się życiem. Moja przyjaciółka, Gabriela z Brazylii, powiedziała mi już na początku, że nie po to przyjechałam, żeby zatrzymać swoje życie. Nie powinnam była w imię nauki rezygnować ze wszystkiego innego. Odrobiłam już tę lekcję.
Jak wygląda teraz twoje życie?
Inaczej poukładałam priorytety, złapałam równowagę. Nie pracuję w weekendy, a kiedyś wolne dni były nie do pomyślenia. Spotykam się ze znajomymi, sprzątam albo odwiedzam rodziców. Zdarza mi się zarwać noc na pracę, ale to rzadkość.
Jakie stawiasz sobie cele?
W sierpniu wyjeżdżam na pół roku do Meksyku na projekt artystyczno-naukowy. Traktuję to trochę jak gap year. Chcę nauczyć się hiszpańskiego. Będę pracować z dwoma profesorami projektantami, których podziwiam. Co prawda wcześniej jeździłam już na granty po świecie – do Nowej Zelandii czy na Syberię – teraz to będzie zupełnie na moich zasadach.
Judyta Cichocka – współzałożycielka firmy Parametric Support, badaczka w grupie Digital Structures Group na MIT, założycielka Code of Space i główny partner Absolute Joint System w Polsce.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.