Po co pożerać ofertę kulturalną? Dla statusu z komentarzem? Dla szpanu? Dla udowodnienia czegoś komuś? A czy nie lepiej się kulturą delektować?
To jest niemożliwe. Po prostu niemożliwe. Nijak nie da się ogarnąć wszystkiego, co człowiek kulturalny ogarnąć powinien. No bo jak dotrzeć na wszystkie wystawy, na które trzeba dotrzeć? Jak zobaczyć wszystkie premiery teatralne i filmowe (zarówno te na dużym ekranie, jak i nieco mniejszym), które zobaczyć trzeba? Teatry można jeszcze jakoś wyselekcjonować, ale jak tu się teraz zdecydować, czy pozostać na Netfliksie, czy wędrować na HBO GO, a może przyszłość to Disney+, AppleTV i Hulu? Ratunku! Już nie starcza pieniędzy na abonamenty. Ani czasu, by zabłysnąć rozmową o ostatnim ważnym serialu, który omawia przy drinku towarzystwo. Strach człowieka oblatuje przy samym „co ostatnio…”, bo się okaże, że ty jeszcze nie, ale obiecujesz rychłą poprawę. I obejrzenie, i przeczytanie, i zapoznanie się za chwilę, jutro, no, może pojutrze, na pewno w weekend. Zresztą wyjścia nie masz, bo inaczej w wymianie elokwentnych komentarzy na Facebooku popadniesz w nicość, a nie daj Panienko Przenajświętsza dożyć sytuacji, w której nie napiszesz choć zdania jednego o tym, co sądzisz o „Wiedźminie” lub dowolnej książce Olgi Tokarczuk. O nie! Nieeeee! To twój najczarniejszy scenariusz, albowiem jeszcze ktoś pomyśli, że nie oglądałeś albo nie przeczytałeś, albo – co najgorsze! – nie masz nic do powiedzenia. Lepiej podówczas grób sobie od razu kopać. Lecz nie na żadnych Powązkach, gdzie wybitnych postaci tak wiele się przeprowadziło, ale na zwykłym komunalnym na rubieżach miasta cmentarzu. I to bez wi-fi!
Zwariowaliśmy. Nie ma co się oszukiwać, zwariowaliśmy doszczętnie. Nie jesteśmy już w stanie zapoznać się ze wszystkim, z czym powinniśmy, ani przetrawić tego, co nam się udaje – pardon-le-mot – skonsumować. Nie pamiętamy książek, które czytaliśmy kilka miesięcy temu, nie pamiętamy ważnego bohatera z serialu sprzed dwóch tygodni, nie pamiętamy autorki świetnego obrazu z niedawnej wystawy i tego, gdzie był koncert, po którym strasznie się upiliśmy z przyjaciółką. W pamięci został tylko wielki kac i brak w lodówce mleka do porannej kawy, co jest, jak powszechnie wiadomo, jedną z najtragiczniejszych rzeczy, jakie mogą się przytrafić człowiekowi. Nasze mózgi, taka jest smutna prawda, już nie nadążają. Nie nadążają z magazynowaniem, selekcjonowaniem i przetwarzaniem. Nasze kulturalne doświadczenia coraz częściej zostają tylko punktem na fejsbukowej osi czasu albo instagramową focią z bardzo wieloma hashtagami (uwaga! zdjęcie książki nie oznacza jej lektury).
To przyspieszenie, które szczególnie intensywnie odczułem w kończącym się właśnie roku, wywołało we mnie postępującą reakcję alergiczną. Im bardziej byłem atakowany czymś, co koniecznie muszę, tym bardziej kręciłem nosem, że ja przecież nic nie muszę. Wcale nie muszę oglądać tego, co wszyscy. I zamiast „Wiedźmina” będę oglądał serial dokumentalny o Kubie, a następnie po raz dwudziesty „Anioły w Ameryce” Mike’a Nicholsa, gdyż moja gejowska duszyczka bardzo to dzieło kocha i zapodaje je sobie raz w roku w długie zimowe wieczory. I nie robię tego ani z żadnej przekory, ani potrzeby wielkiej oryginalności, ale dlatego, że tak właśnie chcę. To jest naprawdę szalenie miłe uczucie móc partycypować w kulturze podług bicia własnego serca. Okazuje się wtedy, że zamiast utworów z listy „10 najlepszych książek roku” można ślęczeć nad takim starociem jak „O szczęściu” Władysława Tatarkiewicza (napisanie książki o szczęściu podczas II wojny światowej jest wydarzeniem samym w sobie) i świat nadal się kręci. Żeby była jasność, nie zamknąłem się rzecz jasna w dziełach przeszłości – „Stramera” Mikołaja Łozińskiego czy „Powrót do Reims” Didiera Eribona przeczytałem łapczywie, ale pogodziłem się z tym, że nie muszę zobaczyć każdego filmu nominowanego do Oscara i wylekturzyć każdej książki nominowanej do Nike, że nie dotrę (nawet nie mam zamiaru) na wszystkie najlepsze wystawy roku i najlepsze spektakle, o których przeczytałem w końcoworocznych podsumowaniach (to często bardzo zabawne listy). Taka niełatwa decyzja jest, muszę przyznać, szalenie wyzwalająca.
Kiedy jeszcze zajmowałem się wariacko recenzowaniem spektakli – dzisiaj starannie je wybieram – oglądałem w ciągu sezonu, który trwa dziesięć miesięcy, około stu premier. Dodam, że one, w odróżnieniu od książek czy płyt, nie przyjeżdżają do krytyka, ale trzeba się do nich pofatygować. Zjeżdżałem więc Polskę wzdłuż i wszerz, docierając do każdego teatru od Szczecina do Rzeszowa i od Białegostoku do Legnicy. Taki byłem ambitny i pracowity, a przede wszystkim chciałem pokazać, że można obejrzeć wszystko. Dzisiaj ten czas jest w mojej pamięci wielką dziurą, bo ile teatralnych spektakli można sobie przyswoić, jadąc nocą z jednego miasta do drugiego? I właściwie po co? Po co pożerać ofertę kulturalną? Dla statusu z komentarzem? Dla szpanu? Dla udowodnienia czegoś komuś? A czy nie lepiej się kulturą delektować? Czy nie lepiej kulturalną ofertę sensownie selekcjonować? Czy nie lepiej w nowym roku trochę zwolnić?
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.