W filmie Andrei Berloff Melissa McCarthy, Elisabeth Moss i Tiffany Haddish zagrały żony mafijnych bossów. Pozostawione same sobie, próbują przetrwać. Za wszelką cenę, z bronią w ręku, bez skrupułów. Takich bohaterek jeszcze w kinie nie było. Do głosu dochodzą bowiem coraz odważniejsze twórczynie. Ale zdaniem reżyserki ich powodzenie zależy od tego, czy widzowie to nowe kobiece kino zechcą oglądać.
Fabryka snów jest pełna sprzeczności. Choć chce uchodzić za liberalną, otwartą i tolerancyjną, wystarczy przyjrzeć się jej bliżej, by dostrzec, że wciąż kiepsko radzi sobie z wyzwaniami współczesności. Jedni składają to na karb mizoginii i seksizmu szefów studiów filmowych, drudzy na ich tchórzostwo. Wielu twórców chce zachować status quo, bo przez lata wypracowali sprawnie działające i przynoszące zyski mechanizmy. Reżyserka i scenarzystka Andrea Berloff, z którą spotykam się w studiu Warner Bros. w Burbank w Los Angeles, nie łudzi się, że dostała szansę na reżyserski debiut, bo Hollywood się zmienia.
– To, że mogła wyreżyserować drogi film z trzema kobietami w głównych rolach, niekoniecznie wynika z walki o parytet w branży filmowej. Społeczne zrywy, jakimi były akcje #MeToo i Time’s Up, odbiły się szerokim echem nie tylko w świecie filmu. Ale czy faktycznie przełożyły się na realne zmiany w funkcjonowaniu naszego środowiska? Nie wydaje mi się – mówi.
Berloff nie jest też na tyle naiwna, żeby uwierzyć, że Warner Bros. zlecił jej produkcję ze względu na szczególne walory scenariusza. Chociaż jest pewna jego wartości, to wie, że trafiła też na dobry moment.
– Jestem przekonana, że jeszcze dziesięć lat temu ten film nie mógłby powstać. Wtedy nikt nie chciał inwestować w produkcje, które mogą, ale nie muszą przypaść do gustu widowni. Dopiero dzisiaj najbardziej liczy się oryginalność. To trudny czas dla kina. Przy tak ogromnej ofercie platform streamingowych niełatwo wyciągnąć widza do kina. Ani kolejnej płytkiej komedii, ani taniemu romansidłu się ta sztuka nie uda. Ja postawiłam na film z popularnymi aktorkami w zupełnie nowych rolach i na historię, jakiej kino jeszcze nie opowiedziało – przekonuje mnie.
Berloff wiedziała, co robi, gdy przystępowała do pisania „Królowych zbrodni”. Nie chciała, żeby jej film płynął na fali #Me Too. – Irytuje mnie rozgraniczanie na reżyserów i reżyserki, tak jakby płeć miała jakiekolwiek przełożenie na talent, wrażliwość albo empatię. Kino kobiece kojarzy się z wyciskaczami łez dla kucharek. Moje filmy nie mają z takim klimatem nic wspólnego. Sama też takich produkcji nie oglądam – tłumaczy.
Jako autorka scenariuszy przez lata udowodniła, że interesują ją zmiany społeczne. W „World Trade Center” (2006) przekształciła obowiązującą w kinie narrację na temat ataku z 11 września 2001 roku. Zamiast pochwały amerykańskiego patriotyzmu pokazała, jak wiele poświęcili ci, którzy ratowali ofiary ataku. Oliver Stone obiecał jej, że na planie pozostanie wierny jej tekstowi, dzięki któremu magazyn „Variety” włączył ją do prestiżowej listy „10 scenarzystów, których należy obserwować”.
W „Straight Outta Compton” (2015) przyjrzała się narodzinom i ekspansji hip-hopu. Interesowało ją społeczne zakorzenienie tekstów, co uszanował reżyser F. Gary Gray. Efektem był przejmujący portret wspólnoty, która rasizm odreagowuje mizoginią, homofobią i tępym pokazem siły. Ta ostatnia stała się też istotną częścią jej kolejnych projektów – „Dziedzictwa krwi” (2016, reż. Jean-François Richet) i „Bez snu” (2017, reż. Baran bo Odar). W pierwszym były więzień (Mel Gibson) szedł na wojnę z narkotykowymi bossami, by ratować z opresji córkę. W drugim pracujący pod przykrywką glina musiał wedrzeć się jeszcze głębiej w mafijny świat, żeby ocalić porwanego syna. Obserwując działania bohaterów, Berloff zadawała pytania o to, jak daleko może się posunąć prowadzony miłością do dziecka ojciec. Czy da się usprawiedliwić wszystkie jego zbrodnie?
Ten wątek powraca w „Królowych zbrodni”, ale dotyczy kobiety – Kathy, granej przez Melissę McCarthy. Poznajemy ją razem z Claire (Elisabeth Moss) i Ruby (Tiffany Haddish), gdy ich mężów – mafijnych bossów – zgarnia policja. Pozostawione same sobie kobiety zdają się na łaskę reszty gangsterów, którzy rzucają im ochłapy. Ledwie wystarcza na podstawowe potrzeby. Chociaż Kathy nie nawykła do luksusu, ze względu na dwójkę dzieci nie godzi się na życie w takich warunkach. Najbardziej spokojna z całej trójki kobieta namawia przyjaciółki na przejęcie schedy po uwięzionych mężach. I wtedy zaczyna się zabawa.
Berloff łączy różne nastroje – dramatyczne momenty rozładowuje humorem, nie stroni też od mocnych scen, które wymuszają na nas żywą reakcję. Trudno nie odwracać wzroku, gdy na ekranie Claire zostaje brutalnie pobita albo gdy konsekwencją egzekucji robiącego problemy gangstera jest poćwiartowanie jego ciała. Niektórzy krytycy zarzucają nawet Berloff, że przemoc jest tu zbyt dosłowna. Ale czy da się stworzyć film o mafii bez tych środków wyrazu?
– Bardzo nam zależało, żeby film działał na widza fizycznie. Nie chciałyśmy opowiedzieć o nieskalanych grzechem kobietach, które sięgają po broń, ale nie brudzą sobie rąk. W takiej rzeczywistości nie da się zachować niewinności. Miałam z grania podwójną satysfakcję, bo nakreśliłyśmy rzeczywistość irlandzkich, włoskich i czarnych imigrantów. Wszyscy mają takie same skłonności do przemocy, wszyscy kierują się zasadą oko za oko. Dotychczas w podobnych narracjach oglądaliśmy kierowanych testosteronem mężczyzn i stojące z boku kobiety, którym należy współczuć. Naszym bohaterkom w ogóle nie zależy na współczuciu. Dla nich priorytetem jest przetrwanie. Żeby cel osiągnąć, gotowe są sięgnąć po nieoczywiste środki – mówi Tiffany Haddish.
Obosieczna broń
– Mamy w Stanach Zjednoczonych gigantyczny problem z bronią, w czym ogromną rolę odegrało kino, które portretuje facetów z gnatem jako męskich, dzielnych, seksownych i władczych – mówi Berloff, która nie chciała gloryfikować przemocy. – Nasze kobiety są nieporadne, wciskanie spustu wychodzi im niezdarnie, bynajmniej nie dodaje im uroku. Ogłusza je huk, odrzut odpycha do tyłu. Strach to emocja, która z nimi wtedy zostaje – zapewnia reżyserka.
Nie są też „Królowe zbrodni” filmem rozgrzeszającym bohaterki, które sięgają po przemoc, bo same jej w życiu doświadczyły. Wszystkie wyrastają z patologicznych relacji, w których argumentem w rozmowie jest lewy sierpowy. Ale twórczyni nie skusiła się też na film o zemście. Zarówno Kathy, Claire i Ruby, jak i sama Andrea Berloff mają świadomość, że rozpętanie wojny męsko-damskiej niczego im nie przyniesie. Zamiast się mścić, tłumaczą, czego chcą.
Największym walorem „Królowych zbrodni” jest to, że dokładnie tak samo jak damsko-męska wygląda też relacja między samymi kobietami. To, że wspólnymi siłami zapracowały na swój sukces, nie oznacza, że przestają być wobec siebie podejrzliwe.
Gdy pytam Berloff, czy po „Królowych zbrodni” będzie jej w Hollywood łatwiej, odpowiada, że to zależy od widowni. – Na planie nikt mnie nie temperował ani nie cenzurował. Ale w Hollywood nikt nie ma sentymentów. Jeśli sprzedaż biletów będzie niezadowalająca, to ani ja, ani inne reżyserki nie dostaniemy szybko kolejnej takiej szansy. Ostatecznie nasz byt zależy tylko i wyłącznie od widzów. Rewolucja #MeToo tego nie zmieni – mówi reżyserka.
Warto o tym pamiętać, wybierając weekendowy seans. Także od nas zależy, czy Berloff napisze i wyreżyseruje nowego „Conana Barbarzyńcę” albo biografię Aldo Gucciego.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.