Książki pisarki Yrsy Sigurðardóttir to solidne kryminały. Śledczy – policjant i psycholożka dziecięca – badają niezwykle mroczne sprawy
Sprawy dzieją się na Islandii, czyli w krainie dalekiej północy, i już samo to jest atutem książek Yrsy Sigurðardóttir, zwłaszcza jeśli wróciliśmy z rozgrzanej upałem plaży lub odpoczywany po kajakowej wyprawie, gdzie woda, komary, a na brzegu rzeczki drący się nad piwem „prawdziwi mężczyźni polscy”, co nie przeszkadza słońcu, by świecić jak wściekłe. Wyobraźnia czyni cuda, więc można spróbować, by na Islandii, co z tego, że zamkniętej na kartach książek, odsapnąć od gorąca. Co martwi, to fakt uniwersalny: napompowani piwem prawdziwi mężczyźni polscy, ale też islandzcy, drą się i tu, i tam, lecz czytanie zawsze pozwala się trochę odciąć od rozbawionych macho muchacho.
Sigurðardóttir jest autorką powieści kryminalnych. Pisze ciekawie, potrafi utrzymać tempo akcji, zgrabnie zapleść intrygę i tak przedstawić bohaterów, że naprawdę jesteśmy zainteresowani ich losem. Są nimi policjant Huldar i psycholożka dziecięca Freya, a prócz nich – dobrych kilka tuzinów osób w drugim planie: szefowie policji dyrygujący Huldarem, jego współpracownicy, koleżanki i koledzy Frei z pomocy społecznej, ze studiów i generalnie z przeszłego życia. Do tego ofiary i ich zabójcy, rodziny ofiar i rodziny zabójców. Wszyscy osadzeni w stołecznym Rejkiawiku, mieście wielu kultur, wielu narodów, wielu barów i dziwnych interesów, lub na bliskich polach zastygłej lawy, na islandzkim pustkowiu i kamienistych plażach wyjątkowo zimnego Morza Północnego zlewającego się z Atlantykiem.
Huldar jest troszkę takim piwnym macho. Wysportowany, co widać w sylwetce, przystojny, podczas przesłuchań potrafi być gwałtowny jak Brudny Harry. Ciekawi kobiety, bowiem w swoim luzactwie może sprawiać wrażenie słodkiego chuligana, choć kłamie i naciąga. W skrytości ducha marzy o cichym domku, dzieciach biegających w ogródku i żonie, takiej raz i na zawsze. Jego niechlujność sprawia, że niejako domaga się opieki. Ale też, gdy trzeba, wdziewa na siebie garnitur za dziesiątki tysięcy islandzkich koron. Umie nie spać po nocach, umie wesprzeć i przyznać się do błędu, niekiedy daje po mordzie. Słowem – detektyw jak się patrzy.
Freya zaś jest świadomą siebie, wysoką, rudowłosą pięknością, na dodatek sprawną w pracy, inteligentną i wyzwoloną, współczesną i nowoczesną jak z edytoriali progresywnych magazynów dla kobiet. Yrsa Sigurðardóttir w pisaniu chyba nie lubi popadać w schematy, skoro dodaje, że Freya nie jest tylko dziewczyną typu cheers i hop-do-przodu, lecz ma za sobą bagaż wczesnej młodości i czasów szkolnych, kiedy – bywa i tak – była gnębiona jak każde brzydkie kaczątko, zanim przemieni się w łabędzia.
Między Freyą i Huldarem czasami iskrzy erotyczne napięcie, zaś innym razem chłodna niechęć i złość, mamy zabójstwa, podchody miłosne, seks, czyli wszystko, czego latem nam potrzeba.
Wystarczyłoby to z naddatkiem, by na leżaku lub w wygodnym fotelu emocjonować się kryminałami Sigurðardóttir. To w końcu solidna literatura klasy B, nie wymaga większego namysłu i we właściwym czasie przestaje absorbować pamięć, jak wakacyjny romans. Czy aby naprawdę tak jest? Niekoniecznie, bo śledczy muszą się babrać w sprawach niezwykle mrocznych, lecz – niestety – wiarygodnych oraz prawdziwych, w doświadczeniach i zdarzeniach lat minionych (stąd psycholożka dziecięca) naznaczających na całe życie.
Yrsa Sigurðardóttir, choć para się rozrywką, nie umie pisać doskonale o niczym. Weźmy jedną z jej powieści, gdzie do rozwiązania całkiem współczesnej zagadki, ale z korzeniami sprzed lat, trzeba przebić się przez własne dzieciństwo, szkolne wyzwiska, okrucieństwo rówieśników. Kiedyś, w końcu nie tak dawno temu, oprawcy mogli dokuczać i lżyć lokalnie, tylko na forum sąsiedzkim i klasowym, niejako face to face. Bolało, prowadziło do nieszczęść, ale przynajmniej ofiara miała szansę, by uciec. Dziś dręczyciele mają oręż w postaci internetu, forów społecznościowych, globalnej, komputerowej wioski, gdzie każdy zna każdego, a nawet jeśli nie – może nieznajomemu dokuczyć tak, że ten strzeli samobója. Ofiary nie mają się gdzie schować.
Najpewniej wszyscy znamy ofiary systemowych prześladowań – w szkole, w pracy, przez urzędy, które miały pomóc, i ludzi opłacanych, żeby nam było lepiej. Mamy (najpewniej) tylko to szczęście, że nie znamy obiektów zemsty prześladowanych. Ta bywa równie bezrozumna i wyjątkowo okrutna.
Yrsa Sigurðardóttir, „Wzgórze wisielców”, „Odziedziczone zło”, „Porachunki”, „Rozgrzeszenie”, tłumaczenia z języka angielskiego Paweł Cichawa, Agnieszka Klimko, wydawnictwo Sonia Draga
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.