Komedia romantyczna „500 dni miłości” z 2009 roku jest uznawana za jedną z najlepszych, bo łamie gatunkowe schematy. „To nie jest historia miłosna”, zapowiadają twórcy na wstępie, puszczając oko do widza obeznanego z konwencją. Po latach film Marca Webba ogląda się jak pochwałę wrażliwości milenialsów.
Film „500 dni miłości” w reżyserii Marca Webba (twórca nieoczywisty, słynący głównie z teledysków, które kręci na przemian z odcinkami średnio popularnych seriali, a obecnie pracuje nad nową „Królewną Śnieżką” dla Disneya) z 2009 r. powszechnie uznaje się za najlepszą komedię romantyczną w historii. Produkcja z Zooey Deschanel i Josephem Gordonem-Levittem w rolach (nie)szczęśliwie zakochanych Summer i Toma przoduje w rankingach, otwiera zestawienia popularnych obrazów z lat 2000., wciąż jest oglądana na platformach streamingowych.
Premiera „(500) Days of Summer” (oryginalny tytuł o wiele lepiej oddaje istotę opowieści o zauroczeniu, związku i rozstaniu z Summer) zbiegła się w czasie ze schyłkiem komedii romantycznych. Wypalenie się formuły wieszczono już kilka lat wcześniej, ale w latach 2007-2009 wydawało się, że osiągnięty został punkt krytyczny. Do kin weszły takie zapomniane porażki, jak „Licencja na miłość”, „Nawiedzona narzeczona”, „Wszystko o Stevenie” czy „Nie wszystko złoto, co się świeci”. Pomysłodawcy tych niewypałów za późno zorientowali się, że do głosu doszło nowe pokolenie. A milenialsi chcieli kochać inaczej niż ich poprzednicy. Choć wychowali się na klasyce gatunku – „Kiedy Harry poznał Sally”, „Bezsenności w Seattle” czy „Notting Hill” – wiedzieli już, że złota era komedii romantycznej przebrzmiała bezpowrotnie.
Role genderowe uległy przekształceniu, mizoginistyczne stereotypy straciły rację bytu, niesmaczne żarty przestały śmieszyć. Właśnie wtedy pojawiło się „500 dni miłości” – pierwsza produkcja, która uchwyciła ducha czasów. Odwoływała się do pytań: „Jak randkują milenialsi? Co czują? O czym marzą?”. Wtedy film oglądało się trochę jak samospełniającą się przepowiednię, a trochę jak relację na gorąco.
Dziś obraz o chłopaku, który zakochał się w dziewczynie, choć ta ostrzegała go, że nic z tego nie będzie, ogląda się jak świadectwo mijającej już epoki. Summer i Tom byliby już po czterdziestce, oboje zapewne ustatkowani, z domkiem z białym płotkiem, gromadką dzieci i pracą kreatywną przynoszącą stały dochód. Marzenia z milenialnej młodości porzuciliby dla stabilizacji. Nie takiej, o jakiej marzyli ich rodzice, ale jednak stabilizacji. I spoglądaliby z mieszaniną niedowierzania, rozczulenia i szoku na zoomersów, których podejście do relacji próbuje się dziś analizować.
„500 dni miłości”, czyli kiedy Tom poznał Summer
„500 dni miłości” przełamuje konwencję tak pracowicie, że po drodze tworzy właściwie nowy kanon. Zaczyna się od sposobu opowiadania – zamiast linearnej, chronologicznej historii o tym, jak dziewczyna poznała chłopaka, otrzymujemy subiektywne wspomnienia wprost z głowy Toma. Bo to on jest głównym bohaterem, tym, który się zakochuje, zdobywa i traci. To z jego perspektywy pokazywana jest Summer, to on pragnie, to on rozpacza. Komedia romantyczna o mężczyźnie? Tego jeszcze nie było. Facet jest dla bohaterki obiektem pożądania, a nie dziewczyna dla chłopaka źródłem cierpień. Od początku wiemy też, co się wydarzy – Summer złamie Tomowi serce. Zresztą dokładnie tak, jak od początku zapowiadała. Ale głuchy na ostrzeżenia chłopak nie odpuścił. Tak jak wielu przed nim, bo Summer zostaje przedstawiona jako osoba obdarzona charyzmą i magnetyzmem, poruszającymi tłumy.
Nic dziwnego, że w tej roli obsadzono Zooey Deschanel, it-girl tamtych czasów. Aktorka i wokalistka, która później podobną rolę grała w serialu „Jess i chłopaki”, uosabiała ideał milenialki. Ubierała się w stylu twee, czyli w sukienki retro, balerinki i kwieciste wzory, czesała jak gwiazdy lat 60., słuchała starej muzyki i oglądała stare filmy. Bez sentymentalizmu podchodziła za to do miłości. W przeciwieństwie do Toma, też wzorcowego milenialsa – mężczyzny w kryzysie, chłopca odkrywającego swoją kobiecą stronę, niezrozumiałego wrażliwca. Tom zakochuje się więc w Summer głupio, niewiele o niej wiedząc. To, co uważał za jej największą zaletę, okaże się jej największą wadą. To, co poczytywał za dowód, że są sobie przeznaczeni, zrozumie opacznie. To, co go zachwyciło, w końcu przyniesie ból. Tak naprawdę wszystko przeżywa w swojej głowie, a nie poza nią. Sytuacje, które interpretował po swojemu, znaczą coś zupełnie innego.
„500 dni miłości” ostatecznie okazuje się wzorcową komedią romantyczną
Gdyby „500 dni miłości” było zwyczajną komedią romantyczną, po wielu perypetiach Summer i Tom zostaliby parą. Nie bez trudności, bo przecież to one utwierdzają zakochanych w przekonaniu o sile uczucia. Tutaj trudności prowadzą do nieuchronnego końca związku. Jest to więc film o żałobie po miłości, a nie o samej miłości. A może jeszcze inaczej – to film o związku, który trzeba przeżyć, żeby potem znaleźć prawdziwą miłość. Albo po prostu to film o tym, że milenialsi zakładają, że będą się wielokrotnie mylić, schodzić i rozchodzić, zastanawiać i wątpić. Skoro dystans, ironia, podważanie siebie splecione z narcyzmem to cechy pokoleniowe, milenials musi wątpić, żeby w końcu dojść do prawdy o sobie. Musi rozkładać emocje na czynniki pierwsze, bo wmówiono mu, że język psychologiczny pozwala oswoić lęki. Musi nawet w relacji z drugim człowiekiem skupiać się przede wszystkim na sobie, żeby wolniutko uczyć się empatii.
Po tych wszystkich perypetiach „500 dni miłości” ma happy end. Summer wychodzi za mąż, Tom idzie na randkę z nową dziewczyną. Summer i Tom próbują się kolegować. Gdy on nie rozumie, jak ta, która bała się związków, może zdecydować się na małżeństwo, ona tłumaczy, że gdy się wie, że to ten jedyny, to się po prostu wie. Trudno o bardziej romantyczne wyznanie wiary w miłość. Cóż z tego, że nie do głównego bohatera. Jego historia toczy się dalej. Gdy w wystarczającym stopniu pozna siebie i swoje potrzeby, może znów trafi go grom z jasnego nieba. Tym razem z wzajemnością.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.