Serial „Mad Men”, emitowany w latach 2007-2015, opowiada o przełomie lat 60. i 70. XX wieku w Stanach Zjednoczonych. W okresie intensywnych przemian obyczajowych kobiety na różne sposoby walczyły o równouprawnienie. I to one są najciekawszymi bohaterkami produkcji o nowojorskiej agencji reklamowej.
Świat pędzi do przodu – to jedna z tych refleksji, która wybija się na pierwszy plan w trakcie ponownego seansu rozpiętej na siedem sezonów i siedem lat zdjęć epopei o upadku pracownika agencji reklamowej w latach 60. XX w. Pędzi i nie ma zamiaru zwalniać: w ubiegłym roku liczba ludności przekroczyła 8 mld, sztuczna inteligencja stała się częścią naszego życia, a miliarderzy planują loty na Marsa i budują bunkry na wypadek katastrofy klimatycznej. Choć ekolodzy biją na alarm, słupki wzrostu nie spadają: co chwilę produkowane są coraz to nowsze modele smartfonów, samochodów i ubrań, a linie lotnicze chwalą się największą liczbą odbytych rejsów w historii.
Wszystko jest na sprzedaż
Każdą z tych usług i każdy z tych przedmiotów należy sprzedać. Nazwać, opisać, opakować, zwizualizować, rozpowszechnić, dostarczyć do klienta. W świecie pogrążonym w kryzysie nie brakuje potrzeb, których zaspokojenie może obiecać reklama. Prezesi zarządów agencji marketingowych mogą spać spokojnie.
Oczywiście, wszystko to odbywa się obecnie – w większości przypadków – w dużo bardziej przyjaznym i równościowym środowisku niż to sportretowane w „Mad Menie”. Sączone hektolitrami w agencji Sterling Cooper whisky zostało zastąpione owocowymi czwartkami, a gęsty dym papierosowy – oparami palo santo. Choć szefowie o innym niż biały kolorze skóry nareszcie nie stanowią mniejszości, to niezręczne rozmowy o równości płac z działami HR są toczone do dziś. Rozwiązłe obyczaje zostały ukrócone przez kodeksy pracy i protesty społeczne spod znaku #metoo, jednak machiny SEO i monetyzowania lifestyle’u stały się jeszcze bardziej podstępne i nieoczywiste, doprowadzając do sytuacji, w której wszystko stało się kontentem.
Serial „Mad Men” toczy się w cieniu rewolucji obyczajowej, ale skupia na jednostkowym, a nie społecznym doświadczeniu
Jak w tej rzeczywistości odnalazłby się Don Draper? Nie wątpię, że zachowałby typowy dla siebie dystans i cynizm, nie sprzeciwiając się sprzedaży danych użytkowników przez big data, a po godzinach oddając flirtom na Tinderze. Pytanie staje się zatem inne – czy współcześni Donowie Draperowie także skazani są na upadek, jak ten sygnalizowany już w serialowej czołówce?
W końcu każdy amerykański sen spełnia się w cieniu jakiegoś kryzysu. Gdy w agencji Sterling Cooper wymyślane są chwytliwe hasła reklamowe dla takich firm, jak Lucky Strike, Coca-Cola czy American Airlines, w tle przetacza się przełomowa historia lat 60.: wybuchają rewolucje (kontrkulturowe, etniczne), wojny (w Korei, w Wietnamie), zmieniają się rządy (Kennedy’ego, Nixona), a społeczeństwo opłakuje narodowe tragedie (śmierć Marilyn Monroe czy morderstwo Martina Luthera Kinga). „Amerykańskie cesarstwo” chyli się ku upadkowi. Saga kończy się na początku lat 70. u progu dekady osłabienia i leczenia powojennych traum, której ponure obrazy znalazły odbicie w takich filmach, jak „Taksówkarz” (1976) czy „Wojownicy” (1979).
Wielka historia dzieje się na marginesie serialowej rzeczywistości, pod postacią zasłyszanych gdzieś w radiowym tle komunikatów czy przechodzących pod oknem agencji protestów. „Mad Men” rzadko pokazuje nam świat poza scenografią salonów, biur, pokoi hotelowych i niedoświetlonych barów. To tam odbywają się debaty o strategiach biznesowych, romanse, rozstania. Serial pomysłu Matthew Weinera („Rodzina Soprano”, „The Romanoffs”) przypomina, że sens życia zaklęty jest w jego niespiesznym toczeniu. Serwuje nam też opowieść o słuszności, którą ludzie przypisują swoim czynom, aby nie zwariować i zachować dla siebie resztki szacunku. Obserwujemy, jak bohaterowie miotają się w swoich aspiracjach, kłamstwach i miłostkach, próbując dostosować do realiów zmieniającej się epoki. Skupienie na jednostce ze wszystkimi jej słabościami czyni „Mad Mena” dogłębnie smutnym i ponadczasowo prawdziwym serialem.
Współczesne lęki w scenografii retro
Dla stworzenia realistycznego backgroundu równie istotny okazuje się rodzaj tkaniny, z której została utkana spódnica Betty, gdy ta leży rozłożona na kozetce u psychologa, co informacja o kryzysie kubańskim czy zamieszkach w Harlemie. W rytm zasady „od szczegółu do ogółu” wybrzmiewa Ameryka: religijna, ale niemoralna, błyszcząca z zewnątrz, ale zgniła w środku. Fasadowa jak billboard, który reklamuje wszystko to, za co klient jest gotowy zapłacić. Moralna niczym hasło marketingowe, pomagające zwiększyć sprzedaż modlitewników. Albo papierosów, których promocja staje się emblematycznym leitmotivem serii.
Upływ czasu opowiedziany jest poprzez przedmiot – rekwizyt podlegający z sezonu na sezon nieustannej aktualizacji. Emblematyczną zapowiedzią nadchodzących zmian stanie się w tym rozumieniu komputer zamontowany w biurze w ostatnim sezonie. Sygnalizowany w ten sposób lęk przed wyparciem ludzi przez maszyny zdaje się trwać do dziś. I chociaż wiara niektórych postaci, że komputery zamienią mężczyzn w gejów, może wywoływać uśmiech, to przecież rymuje się ze współczesnymi lękami, jak choćby ten przed siecią 5G.
„Mad Men” to serial społecznego dyskomfortu
Na tle współczesnych produkcji dostępnych na platformach streamingowych „Mad Mena” wyróżnia też leniwy stosunek do czasu. Wszystko dzieje się tu w rytmie slow – drink po drinku, papieros po papierosie, kampania po kampanii. Brak presji tempa może budzić poznawczy opór, zniechęcając do dalszego seansu. W świetle dzisiejszych standardów „Mad Men” to serial wręcz ślamazarny, ale gdy widz podda się jego miarowemu rytmowi i popłynie z alkoholowo-sloganowym nurtem, rozgaszczając się wśród papierosowego dymu i błyskotliwych dialogów (co w ostatnim czasie udało się w takim stopniu chyba tylko „Sukcesji”), wtedy oglądanie stanie się dziwnie kojące i w niewygodny wręcz sposób nostalgiczne.
W tym ostentacyjnym braku narracyjnego szaleństwa jest metoda. Niespieszny rytm pozwala wybrzmieć monotonii i powtarzalności mieszczańskiej codzienności, udaremniając odwrócenie wzroku od nagminności nadużyć i mikroagresji, których każdego dnia doświadczały wówczas kobiety, Afroamerykanie czy osoby LGBT+. „Mad Men” można określić mianem serialu społecznego dyskomfortu: patologie, takie jak rasizm, szowinizm czy homofobia, są tu tak powszechne i naturalne, że aż przezroczyste. Protekcjonalne traktowanie sekretarek i nieuznawanie ich podmiotowości, przejawiające się w łagodnej formie upupiającymi zdrobnieniami w stylu sweetheart czy honey, a w ostrej po prostu gwałtem, są codziennością, z którą muszą mierzyć się bohaterki (lub, chcąc spojrzeć na problem szerzej, kobiety tamtej epoki).
Zbliżenie na detal przyczynia się też do stworzenia wielowymiarowego i pogłębionego portretu tej grupy, którą można uznać za reprezentatywną dla ówczesnej wielkomiejskiej klasy średniej i wyższej. To jej oczami przyglądamy się realiom odchodzącej w przeszłość epoki. „Mad Men” wzbudza słuszne skojarzenia z XIX-wieczną powieścią w odcinkach; jest stendhalowskim przechadzaniem się ze zwierciadłem po gościńcu Madison Avenue. Projektem monumentalnym w swoich założeniach i spełniającym obietnice o wielkiej, serialowej narracji.
Czy Don Draper jest self-made manem, który wyśnił amerykański sen?
Tym pytaniem rozpoczyna się pierwszy odcinek czwartego sezonu, ale równie dobrze można je postawić w kierunku całej serii. Draper (Jon Hamm), a tak naprawdę Dick Whitman, pragnie być postrzegany jako człowiek bez korzeni – carte blanche, którą może zapisywać według własnych potrzeb. Zgodnie z jednym z wielu padających w serialu trafnych one-linerów „You want respect? Go out and get it for yourself” jako syn prowincjonalnej pracownicy seksualnej i pijaka wspina się po drabinie kariery, awansując na stanowisko dyrektora kreatywnego w renomowanej agencji na Madison Avenue. Don ma reprezentować klasyczny archetyp self-made mana, który dzięki sprytowi i talentom wyrabia sobie pozycję wśród elitarnej, nowojorskiej socjety. Szybko jednak okaże się, że równość i demokracja to tylko kolejny z mitów, tak dobrze zaadaptowanych w mimo wszystko przywiązanej do klasowych struktur amerykańskiej społeczności.
Draper od początku objawia przed widzem swoje dwie, tylko z pozoru nieprzystające natury: przystojnego, czarującego łamacza niewieścich serc o ogromnym talencie oratorskim (jeśli w serialu są jakieś punkty kulminacyjne, to zbudowane są właśnie wokół firmowych prezentacji Dona), ale i bezwzględnego szefa, pijaka i kłamcy o skłonnościach do autodestrukcyjnych zachowań. Jego nieprzystawalność do grupy oraz nowych realiów podkreśla symptomatyczne kadrowanie, często prezentujące jego sylwetkę od tyłu lub w pozie wyrażającej dezorientację lub niezrozumienie. Wątek wypieranych, ale nieustannie powracających demonów przeszłości wybija się dziś na pierwszy plan tym wyraźniej w świetle ostatnich zainteresowań chłopskim pochodzeniem polskiego społeczeństwa. Być może z Donem możemy się utożsamiać właśnie dlatego, że nie należy w pełni do krytykowanej socjety. Choć pragnął stać się jej częścią, to poniósł porażkę, która, jak sugeruje finał, okazała się też ocaleniem.
Kobiety i mężczyźni na skraju załamania nerwowego
W Sterling Cooper wymyślana jest mitologia Ameryki – także uwzględniająca miejsce i pozycję kobiet. „Szaleni mężczyźni” z Madison Avenue, pierwowzory yuppies, z drwiącymi uśmiechami na twarzach wymyślają hasła reklamowe dla kolorowych kosmetyków i urządzeń do odchudzania. Serial świetnie wychwytuje moment, w którym z męskiego spojrzenia destylowana jest konwencjonalna kobiecość. Niektóre bohaterki, jak Betty Draper (January Jones) internalizują tę narrację, kultywując marzenie o kokoszeniu się w domu na prowincji z gromadką dzieci. Niepowstrzymane drżenia dłoni, zaburzenia odżywiania czy popijane od rana drinki zdradzają jednak, że to obrazy, które pozostają marketingową ideą, a nie gwarantem szczęścia.
Inne w tej szowinistycznej dżungli próbują iść pod prąd. Tak robi Peggy (świetna Elisabeth Moss), która w nabuzowanym od testosteronu świecie dostrzega lukę, przez którą może się prześlizgnąć, aby na przekór konwenansom realizować swoje zawodowe ambicje. Pokrewne ambicje przejawia moja ulubiona bohaterka Joan (Christina Hendrix), królowa ula i mistrzyni power dressingu, która pod dopasowanym do krągłych kształtów płaszczem pewności siebie skrywa wrażliwość, determinację i niepohamowaną siłę. Bohaterki to wspaniale napisane, pełnokrwiste postaci, uchwycone w niezwykle ciekawym dla historii momencie drugiej fali feminizmu. W przeciwieństwie do przywiązanych do patriarchalnych schematów i niestabilnych w obliczu zmian mężczyzn, u progu lat 70. mają śmiałe i skonkretyzowane marzenia. Scenarzyści „Mad Mena” wiedzieli, na kim skupić wzrok – nowe opowieści o kobietach dominują dziś przecież wśród filmowej oferty.
Wrócę zatem do pytania z początkowej części tekstu – czy w zachodnim społeczeństwie jest miejsce na kłamstwa i zdrady Drapera? Bieg historii sugeruje, że jednak coraz rzadziej, w końcu jego imiennik Donald Trump po latach nadużyć został aresztowany, podobnie jak Harvey Weinstein, a filmy niegdyś nienaruszalnych autorytetów, jak Woody Allen czy Roman Polański, są na festiwalach wygwizdywane. Nazbyt pewni siebie panowie ustępują miejsca współczesnym odpowiedniczkom Peggy, Joan i Betty. Do równości jeszcze długa droga, ale, jak sugeruje serial, tak to przecież działa – krok po kroku, odcinek po odcinku, protest po proteście.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.