W powojennej Rabce leczono u dzieci gruźlicę, jednocześnie zarażano je artystycznym bakcylem rozsiewanym przez lokalny Teatr Lalek „Rabcio”. Jego twórca, malarz Jerzy Kolecki, z myślą o dzieciach realizował na prowincji bezkompromisową sztukę nowoczesną, zaklętą w fenomenalnych dekoracjach, lalkach i drukach. Tę wciąż mało znaną postać przywołuje w wydanej właśnie albumowej monografii Karol Hordziej, wnuk artysty.
Polska, lata 70., w czarno-białym telewizorze leci bajka lalkowa. Mała dziewczynka, która siedzi przed odbiornikiem z rozdziawioną buzią, nigdy nie widziała piękniejszej. To bajka z najwspanialszą i najstraszniejszą Królową Śniegu oraz najsmutniejszym Kajem, któremu do oka wpadł zły okruch magicznego zwierciadła. W tle lśnią hipnotycznie wielkie przezroczyste kryształki lodu. Ta dziewczynka to ja, a przedstawienie oglądam w peerelowskiej telewizji w ramach pasma z nagradzanymi na festiwalach spektaklami teatru dziecięcego. Za wizją plastyczną „Królowej śniegu” z teatru „Rabcio” (imponującą nawet bez kolorów) krył się jego ówczesny dyrektor, Jerzy Kolecki. Wiem dziś, że nie byłam jedyną oczarowaną przez wyobraźnię tego artysty, choć jego nazwisko poznałam przecież dopiero niedawno.
Legenda rodzinna
Karol Hordziej urodził się w 1981 roku, a dziadek Kolecki, urodzony w 1925 roku, skończył swoje dyrektorowanie w roku 1977. Dla wnuka bezpośrednie zetknięcie z teatrem antenata nie było więc możliwe. – To była raczej mityczna rodzinna historia – wspomina. – Mama rysowała mi komiksy, w których moje alter ego odwiedzało kukiełkowy teatrzyk. A dziadek był już wtedy artystą malarzem z typową pracownią: sztalugami, farbami olejnymi, zapachem terpentyny. Pamiętam atmosferę tego miejsca: z radia sączy się program drugi, dziadek przyjmuje gości, wnukowi daje kostkę czekolady, a kolegom – koniaczek.
Pochodzący z podkarpackich Ciężkowic Jerzy Kolecki, absolwent krakowskiej ASP z legendarnego pokolenia Wajdy czy Wróblewskiego, po zakończeniu kariery teatralnej zajął się klasycznym malarstwem – tworzył pejzaże, portrety, obrazy sakralne, m.in. w kościele w Rabce. Karol poprzednim artystycznym wcieleniem dziadka zainteresował się późno, mimo że sam, zarażony rodzinnym wirusem sztuki, współtworzył Fundację Sztuk Wizualnych i krakowski Miesiąc Fotografii. Odkrycie projektów z teatru lalek oraz niemalże awangardowych plakatów teatralnych zawdzięcza jednak innej artystce, znanej na świecie malarce i autorce interdyscyplinarnych projektów Paulinie Ołowskiej.
Rabka w Nowym Jorku
– Najpierw Paulina przeprowadziła się do Rabki i zamieszkała w domu naszego pradziadka ze strony babci, o czym nie wiedziałem – śmieje się Karol, opowiadając tę zadziwiającą historię, pokazującą, że to, co najbliżej, czasem najtrudniej dostrzec. – Trafiła na ślad Jerzego Koleckiego oraz istniejącego do dziś teatru. Odwiedziła dziadka i zafascynowała się jego plakatami. Odkryłem to na… targach Frieze w Londynie, gdy wszedłem na stoisko Fundacji Galerii Foksal. Zobaczyłem rysunki, na których był budynek „Rabcia”, a obok znajome zdjęcia. Zrozumiałem, że znana artystka pracuje z twórczością mojego dziadka, kiedy ja w tym czasie zajmuję się dorobkiem innych artystów!
Ołowska doprowadziła do powstania muralu z grafiką Koleckiego na budynku teatru w Rabce, wykorzystała również przeskalowaną grafikę dziecięcej twarzy z jego plakatu na wystawie „Ostalgia” w New Museum w Nowym Jorku w 2011 roku oraz na wystawie „Co widać” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie w 2014 roku. Karol Hordziej też w końcu nawiązał z nią współpracę. – Zrobiliśmy razem wystawę plakatów dziadka w galerii ZPAF i S-ka w Krakowie i z FGF wydaliśmy zestaw pocztówek z jego plakatami. W tym czasie coraz śmielej wchodziłem w pracę z archiwami innych artystów – Zofii Rydet i Wojciecha Plewińskiego, ale opierałem się temu, żeby na poważnie zająć się archiwum dziadka. Nie miałem odwagi, bo może jestem za blisko, bo dziadek jest już wiekowy… Dziś jestem wdzięczny tym, którzy mnie zmotywowali. Z tego wzięły się wystawa teatralnych artefaktów dziadka, którą przygotowałem w BWA w Tarnowie w 2017 roku, a potem obecna publikacja.
Publikacja, dodajmy, wydana w pięknej, dopracowanej szacie graficznej. Oprócz tekstów krytycznych i rozmowy autora ze zmarłym w 2018 roku (w wieku 93 lat!) Jerzym Koleckim zawiera ona dziesiątki projektów, zdjęć i artefaktów.
Teatr na końcu świata
Pytam Karola, czym właściwie był teatr lalek Koleckiego. Co znaczył dla Rabki? – Ja patrzę na to wszystko od strony sztuk wizualnych – mówi. – Nie jestem ani historykiem teatru, ani znawcą historii Rabki. Wystawa w Tarnowie też była wystawą projektów dekoracji traktowanych jak miniatury malarskie oraz lalek traktowanych jak rzeźby. Zachwyciły mnie też czarno-białe zdjęcia z życia teatru autorstwa wybitnego fotografa Jerzego Sierosławskiego. Był członkiem ZPAF-u, a do Rabki trafił, bo dostał propozycję pracy w pracowni rentgenowskiej. Jego droga przecięła się z teatrem i za czasów dziadka dokumentował tam wszystko. Robił sesje zdjęciowe lalkarzom z ich lalkami, mistrzowsko operował światłem i potrafił w kilku kadrach uchwycić sens sztuki. Zafascynowały mnie też zdjęcia z wczesnego „Rabcia”. Ktoś może długo mówić o ubogich początkach teatru, ale trzeba zobaczyć na fotografii tego dodge’a z demobilu amerykańskiej armii, który był pierwszym profesjonalnym środkiem transportu „Rabcia”, i tych aktorów z lalkami siedzących na pace zamiast żołnierzy, żeby ta historia ożyła.
Przeglądając książkę, zwracam uwagę na stare zdjęcie, które przedstawia wiejskie dzieci, klęczące przed teatrzykiem kukiełkowym. Wyglądają, jakby się do niego modliły. – Szukałem zdjęcia „Rabcia” na objeździe i nie mogłem znaleźć. Ta fotka wypadła z… mojego licealnego zeszytu. Okazało się, że dziadek dał mi ją kiedyś na pamiątkę, o czym zapomniałem! Teatr, początkowo nazywający się „Rabcio Zdrowotek”, powstał jako inicjatywa lekarzy i osób związanych z sanatoriami rabczańskimi, których po wojnie było kilkanaście. Leczyło się tam tysiące dzieci. Dziadek ze zgrozą wspominał gruźlicę kostną, która łączyła się z tym, że maluchy były właściwie w całości zagipsowane, wyglądały jak „kadłubki” z wystającymi główkami. I właśnie dla nich aktorzy zaczęli grać coś, co przynosiło radość.
Na początku tylko w sanatoriach, więc aktorzy pakowali wszystko na wózek dwukołowy i przemieszczali się z zakładu do zakładu w Rabce. Z czasem zaczęli jeździć do wiosek, najpierw dorożką, potem dodge’em. Te przedstawienia widziały tysiące dzieci, całe południe Polski. Dla wielu był to zapewne jedyny kontakt ze sztuką. Przyjeżdża teatr, rozkłada się na łące i zaczyna się magia.
Niespotykanie skromny artysta
Malarz Kolecki dołączył do teatru jako aktor lalkowy, musiał więc zdać egzaminy aktorskie. Później zaczął projektować lalki i dekoracje, by w końcu zostać dyrektorem (także artystycznym) i w pełni nadawać kształt teatrowi. Wczesny „Rabcio” był marionetkowy, Kolecki rozwinął go w teatr kukiełkowy, wykorzystując duże lalki pozwalające na większą swobodę ruchu. W przepięknej graficznie publikacji na 20-lecie „Rabcia”, zaprojektowanej, rzecz jasna, przez pana Koleckiego, możemy oglądać wzruszające zdjęcia dziecięcych twarzy zafascynowanych spektaklem oraz tekst, rodzaj przesłania dyrektora-kreatora: „Chcemy naszą pracą dać dziecku bogate przeżycia. Wierzymy, że uczymy dziecko patrzeć, widzieć, rozumieć i odczuwać. Że uczymy wrażliwego, popartego uczuciem i rozumem przeżywania świata, a tym samym wyrabiamy umiejętność dokonywania właściwej oceny i wyboru między dobrem a złem. Przygotowujemy dziecko do świadomego i aktywnego uczestnictwa we współczesnym świecie”.
– Cały tekst mówi o odpowiedzialności ludzi dorosłych za kształtowanie dzieci – zauważa Karol Hordziej. – W scenografiach widać, że są robione na najwyższym poziomie. Fajnie pisze o tym w książce krytyk Stach Szabłowski: że nie ma tam żadnej sztampowości, naiwnego realizmu, potraktowania twórczości dla dziecka jako czegoś infantylnego. Tam są zaangażowane wszystkie ówczesne środki nowoczesnego, modernistycznego myślenia o formie i o sztuce. To, co widzimy, można odnieść do tego, co w teatrze robił Kantor, w malarstwie Maria Jarema, w plakacie Lenica. Tylko z tą różnicą, że jest to, jak pięknie nazwał to Stach,„nowoczesność bezinteresowna”, tworzona na rubieżach, w odległej od wielkich ośrodków, prowincjonalnej Rabce. Babcia Celina opowiadała, że jak ktoś przyjechał i próbował wciągnąć dziadka do grupy artystycznej w Krakowie, to on się bronił, bo uważał, że to całkowita strata czasu.
Z takim talentem mógłby być w centrum uwagi, dlaczego więc wybrał życie na uboczu?
– Nawet ludzie, którzy znali go przelotnie, mówią, że był niezwykle skromnym człowiekiem – stwierdza Karol. – Wychował się w Ciężkowicach, sam uczył się rysunku, sam przygotował teczkę na ASP i środowisko artystycznie było dla niego czymś odległym. Nie miał poczucia, że do tego przynależy. Z kolei teatr lalek w tym okresie był ważnym elementem edukacji kulturalnej i myślę, że Jerzy dobrze się odnalazł w pracy lokalnej. Dawała mu wszystko, czego potrzebował, mógł się realizować, także artystycznie. Zaprojektował ok. 40 scenografii, to był ogrom pracy, i może z tej perspektywy krakowskie wódeczki ze środowiskiem byłyby stratą czasu.
Szkicownik jak smartfon
Bogactwo teatralnego dorobku plastycznego rzeczywiście oszałamia, co udowadniają ilustracje i zdjęcia w albumie. – U wielu twórców projekt scenografii jest tylko szkicem, a kiedy dziadek zaczął wyciągać przy mnie swoje projekty, okazało się, że to są kompletne obrazy, które się chce oglądać jak osobne dzieła – mówi Hordziej. – Są też lalki, których zachowało się niewiele, jedynie z trzech nagradzanych sztuk – „O Zwyrtale Muzykancie”, „Cudowna lampa Aladyna” i „Królowa śniegu”. Oprócz tego, że są ciekawe plastycznie, już w projekcie zawarta jest konstrukcja lalki. Tym zajmował się potem mechanizator, pan Biedroń. Lalki wykonywała pracownia plastyczna, ale twarze malował już dziadek. Nazywał to „makijażem”. Wiele osób do dziś zadziwiają niesamowita scenografia do „Tomka w krainie dziwów” oraz lalki o drucianej konstrukcji z jednym okiem. Ale też monumentalna, ponadmetrowa figura Królowej Śniegu, która będzie pokazywana w marcu w Zachęcie na wystawie o teatrze lalek. Uwielbiam też graficzne, geometryczne dekoracje z „Bamby w oazie Tongo”.
Mówię, że wyglądają jak psychodeliczne tapety z barcelońskich filmów Almodóvara, a Karol, dysponent archiwum dziadka, potwierdza, że wciąż pojawiają się pomysły, na ile sposobów można by tej fenomenalnej schedy użyć raz jeszcze, choćby w formie ilustracji do książek. Po dziadku pozostało kilkadziesiąt szkicowników. – Szkicownik był dla niego czymś takim, jak teraz dla nas telefon komórkowy. To były takie jego snapshoty – zachwyca się wnuk. – Potrafił wyłapywać z rzeczywistości różne motywy. I cały czas ćwiczył rękę. Może nie chciał jechać na spędy artystyczne, bo wolał pracować? Był potrzebny plakat, to go robił, były potrzebne dekoracje na święta, to je robił, zaprojektował też herb Rabki. Wszystkie te rzeczy były osadzone w użyteczności. Kształt jego sztuce nadawała potrzeba.
Książkę „Teatr Lalek Jerzego Koleckiego” pod redakcją Karola Hordzieja można kupić tutaj.
27 lutego o godzinie 18.30 w Instytucie Teatralnym im. Z. Raszewskiego odbędzie się warszawska premiera albumu „TEATR LALEK Jerzego Koleckiego”.
18 marca w warszawskiej Zachęcie otworzy się wystawa poświęcona powojennemu teatrowi lalkowemu w Polsce, na której pokazane zostaną m.in. dwie lalki: Królowa Śniegu i Kaj oraz projekty malarskie scenografii i plakaty Jerzego Koleckiego.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.