Kate jest chaotyczną, acz uroczą egoistką z autodestrukcyjnymi tendencjami. Tom to oaza empatii i spokoju, a jego życie wydaje się w pełni uporządkowane. Wbrew rozsądkowi między tą dwójką pojawia się iskierka uczucia. „Last Christmas”, jak wiele komedii romantycznych, buduje akcję na schemacie: im trudniej, tym lepiej.
Okres świąteczny to od lat dla producentów wszelkiej maści dóbr czas napychania kieszeni. Cieszą się wszyscy, których produkt nadaje się na prezent. Kto dostał pod choinkę śmietankę w sprayu, wie, że spektrum „przydawalności” jest naprawdę szerokie!
W ten trend od lat wpisują się także filmowcy liczący na to, że rodzinna atmosfera, brzydka pogoda i kilka wolnych dni zachęcą widzów do wizyty w kinie. Od klasycznych „Spotkamy się w St. Louis” (1944) i „To wspaniałe życie” (1946), po współczesnego klasyka „To właśnie miłość” czy mniej udane „Holiday”, „Cztery gwiazdki” albo „Rodzinny dom wariatów” film na Boże Narodzenie to w portfolio każdego producenta mus. Formuła świątecznego hitu nieco się zmienia, ale obowiązkowe wydają się szczypta humoru z posypką romantyzmu.
W „Last Christmas” nie może być inaczej. 26-letnia Kate pracuje w sklepie z ozdobami choinkowymi. Z szefową, Santą (Michelle Yeoh), łączy ją raczej chłodna relacja. Choć czarująca i błyskotliwa, jest skupiona na sobie, wybitnie niefrasobliwa i dość mocno nadużywa alkoholu. Mało zarabia, tuła się od jednego mieszkania znajomych do drugiego. Nigdzie nie jest jednak w stanie dłużej zagrzać miejsca, brak jej bowiem empatii i szacunku do zwyczajów i granic bliskich jej ludzi. To ta koleżanka, która zasypia na świeżo wyczyszczonej kanapie w butach lub zaprasza spotkanego na imprezie kochanka, mimo że nocuje w odmalowywanej właśnie sypialni dla mającego się narodzić dziecka. To, co kiedyś bawiło, w świecie dorosłych tylko irytuje, więc lista przyjaciół gotowych pomóc dramatycznie się kurczy.
Pojawiają się sugestie, że kiedyś przed Kate była jasna przyszłość, ale wszystko w jej życiu zmienił wielki zdrowotny kryzys. Jego naturę możemy odgadnąć, słuchając wraz z bohaterką najsłynniejszego przeboju Wham! „Last Christmas” – tytuł filmu nieprzypadkowo nawiązuje do piosenki.
Ktoś powie, że dziewczyna mogłaby wrócić do domu. Nie może jednak znieść ciągłego gderania matki (gra ją Emma Thompson – współautorka scenariusza). Wkurzają ją złe relacje między rodzicami, irytuje życiowe ogarnięcie, a jednocześnie hipokryzja siostry. Marta (Lydia Leonard), od lat dzieląca życie z partnerką, nie potrafi dokonać przed rodzicami coming outu, a nieustannie krytykuje życiowe wybory młodszej siostry.
Kate – w istocie Katarina – wybiera więc całkowite odcięcie się od przeszłości, w tym od wizyt kontrolnych u lekarza.
I kiedy jej życie wydaje się być w najciemniejszym punkcie, poznaje Toma (Henry Golding), który sprawia, że jej serce zaczyna bić nowym rytmem. Jednak los pisany tej dwójce nie ma wiele wspólnego z „i żyli długo i szczęśliwie”.
Reżyser Paul Feig znany jest z dosadnego, bezkompromisowego poczucia humoru. Dlatego zaskakiwać może łagodność tonu „Last Christmas”. Bezczelność i wulgarność „Druhen” ewidentnie zostały pożarte przez ducha świąt. Film to przede wszystkim dowód na komediowy talent Emilii Clarke. Znana do tej pory z roli Daenerys Targaryen Brytyjka po finale „Gry o tron” szuka nowej zawodowej ścieżki. Tą rolą przypomina, że potrafi być beztroska, bezpretensjonalna i zabawna, a także wzruszająca. Nie jest to może charyzma młodej Meg Ryan, ale Clarke bez większych problemów wzbudza i sympatię, i uśmiech.
Santa grana przez Michelle Yeoh to rola nieco szkicowa, oparta na wyolbrzymieniu cech, ale bardzo efektowna, fajnie sprawdzająca się jako kontra dla rozmemłanej Kate. Kreacja Thompson jest zabawna, ale wydaje się też w jakiś sposób niewłaściwa, niewygodnie karykaturalna. Henry Golding, choć czasu ekranowego ma sporo, nie wychodzi poza funkcję deus ex machina, mężczyzny idealnego, który inspiruje Kate do głębokiej przemiany. „Last Christmas” nie opowiada historii z szowinistycznej perspektywy, jednak w 2019 roku sugestia, że kobieta potrzebuje męskiego wybawcy, by wyjść z dołka, wydaje się nieco przyrdzewiała.
„Last Christmas” zgodnie z nakazem gatunku jest oparty na logice emocji. Wielokrotnie nagina rzeczywistość, by uzasadnić ekranowe wydarzenia. Ba, jego największy twist, sprytnie odcyfrowany przez internautów już na kilka miesięcy przed premierą – na podstawie wnikliwej analizy trailera – to wyraz hołdu dla nieco magicznego myślenia.
Jednocześnie jednak film Feiga próbuje być aktualny. Jest zatem mowa o wojennej traumie i wzrastających w dobie brexitu ksenofobicznych nastrojach, które rzutują na psychiczny dobrostan rodziny Kate.
Jednak w przypadku filmu realizowanego z tak dużym rozmachem warto byłoby staranniej sprawdzić fakty. Wielokrotnie jest mowa o tym, że rodziców bohaterki do ucieczki z „Jugosławii” zmusiła wojna. Jednocześnie w otwierającej film scenie, gdy mała Katarina śpiewa w chórze, widnieje podpis „Jugosławia 1999”. Szkopuł w tym, że brutalna wojna, która doprowadziła do rozpadu Socjalistycznej Republiki Jugosławii, skończyła się siedem lat wcześniej. W 1992, po odłączeniu Chorwacji, Słowenii, Macedonii, Bośni i Hercegowiny, powstała Federalna Republika Jugosławii. W 2003 przekształciła się ona w Serbię i Czarnogórę.
Historia Kate, stanowiąca podbudowę psychicznej dyspozycji bohaterki, będąca źródłem napięć między nią a rodzicami, jest zatem kompletnie niewiarygodna.
O wkroczeniu do panteonu romkomowych sław mowy być nie może, a rozwinięcie głównej intrygi może zirytować pragmatyków, tak jak zirytowało mnie. Jednak mimo licznych niedociągnięć „Last Christmas” pozostaje nieszkodliwym i sympatycznym filmem, który skutecznie odciągnie myśli od świątecznych stresów i krzątaniny.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.