Od pulchnego nastolatka z robotniczej dzielnicy Londynu do targanego demonami właściciela imperium mody. Lee Alexander McQueen skończyłby dziś 55 lata. To okazja, żeby przypomnieć sobie film dokumentalny o mistrzu.
Ian Bonhôte i Peter Ettedgui chcieli zrobić film raczej o Lee niż o Alexandrze, a w każdym razie w równym stopniu o McQueenie prywatnym, co publicznym. Nie tylko o enfant terrible brytyjskiej mody przełomu wieków, ale także o szczerym chłopaku, który zarażał krytyków, przyjaciół i współpracowników swoim entuzjazmem. Nie tylko o smukłym idolu branży z pustym od kokainy spojrzeniem (gdy trawiony nałogiem poddał się liposukcji, wyglądał jak z żurnala, ale nigdy nie czuł się już w swoim ciele sobą), ale o dzieciaku z nadwagą, który marzył, żeby szyć piękne suknie. Nie tylko o ekscentrycznej gwieździe gejowskiej sceny klubowej lat 90., ale także o synu, dla którego matka była całym światem.
– To nasz hołd dla samorodnego geniusza, który postanowił zajmować się modą, ale właściwie jakiejkolwiek sztuki by nie dotknął, zamieniłaby się w złoto – tłumaczą reżyserzy. Swój film o artyście podzielili na rozdziały. Każdy z nich otwiera obraz czaszki – przystrojonej kwiatami, błyszczącej diamentami albo opętanej ćmami. Makabryczny motyw, który nie pozwala zapomnieć o tym, że rewersem mody są przemijanie, rozpad i śmierć, stał się najpierw znakiem rozpoznawczym Alexandra McQueena, potem logotypem jego marki reprodukowanym na sprzedających się jak świeże bułeczki torebkach i szalikach, a w końcu złowieszczym cieniem, który kładł się na całym życiu Lee.
Dzień śmierci Lee Alexandra McQueena pozostanie na zawsze w pamięci tych, którzy kochają modę. Samobójstwo, które czterdziestoletni projektant popełnił 11 lutego 2010 roku, zszokowało jego wyznawców tak jak piętnaście lat wcześniej zabójstwo Gianniego Versace. I tak jak strzały na bulwarze w Miami zakończyły epokę blichtru, nieokiełznanej konsumpcji i niewinnej radości, tak odejście McQueena znaczyło zamknięcie ery awangardowego grunge'u w duchu Cool Britannia.
McQueen odebrał sobie życie kilka lat po śmierci mentorki, muzy i przyjaciółki Isabelli Blow, z której odejściem nigdy się nie pogodził (to ona zasugerowała mu, żeby do nazwy marki użył bardziej „posh” imienia Alexander, ale gdy osiągnął sukces, Lee nie chciał oddać cesarzowej, co cesarskie, twierdząc, że jego talent wypłynąłby także bez jej wsparcia, dlatego po jej śmierci trawiły go wyrzuty sumienia, że zranił bliską osobę), i w przededniu pogrzebu najważniejszej kobiety swojego życia, mamy Joyce. Podczas gdy ojciec, nawet jeśli bywał na pokazach, nigdy do końca nie rozumiał, czym Lee się zajmuje, matka dostrzegła w nim talent już we wczesnym dzieciństwie. Joyce na przekór skromnym warunkom podsycała w Lee fantazję o tym, że ich ród pochodzi ze szkockiej arystokracji. Wychowany w robotniczej rodzinie z podłego Stratfordu we wschodnim Londynie Lee nie potrafił wysiedzieć w szkole. Byłem kiepski z matmy – przyznał na jednym z prywatnych nagrań wideo udostępnionych przez rodzinę reżyserom. Z uśmiechem małego chłopca z ostatniej ławki. Był za to głodny wiedzy o modzie. W pracowniach męskich krawców Andersona i Shepparda przy Savile Row uczył się krawiectwa. Szybko zaczął wymyślać własne konstrukcje.
Jego późniejsi mentorzy (m.in. Bobby Hillson, założycielka katedry mody w Central Saint Martins, o której McQueen mówił, że wszystko jej zawdzięcza) wspominają, że chociaż miał techniczne umiejętności, nie wiedział, że inspiracje do tworzenia kolekcji można czerpać zewsząd – z filmów, z książek, z ubioru innych epok. Gdy to zrozumiał, każdą kolekcją reinterpretował jakiś wycinek świata.
Moje pokazy to sex, drugs and rock n’roll. Mają wywoływać atak serca – mówił McQueen. Atak serca, a raczej ból brzucha, migrenę i niesmak wywołał już dyplomowy pokaz „Jack the Ripper Stalks His Victims” z 1992 roku łączący wiktoriańską psychozę z traumami Lee z dzieciństwa. Naprawdę przegiął w „Highland Rape” z 1995 roku, najostrzej krytykowanej z jego kolekcji, wysyłając na wybieg modelki, które w podartych szkockich spódniczkach, wyglądały jak ofiary gwałtu. McQueen chciał, żeby emanowały siłą, bo wierzył w kobiecy empowerment, ale recenzenci zarzucili mu sadystyczną mizoginię.
Kolejne lata przyniosły pokazy, z których każdy przełamywał w modzie tabu, zapowiadał technologiczną rewolucję, albo stanowił wizję tak indywidualną, że nie mogła wyjść spod ręki nikogo innego. Nie mówiąc już o tym, że nawet przy tych niezamierzonych efektach specjalnych (np. płonące samochody z pokazu „It’s a Jungle Out There” z 1997 roku) bladły dzisiejsze spektakularne show Chanel czy Diora.
Dokument „McQueena” warto zobaczyć choćby dla samych relacji z pokazów. Każda kreacja w ruchu wygląda inaczej niż zamknięta w zdjęciu. Chociaż wystawa „Alexander McQueen: Savage Beauty” z 2011 roku zebrała największe tłumy w historii MET, film daje jeszcze lepsze złudzenie obecności w pierwszym rzędzie.
Najbardziej bodaj szokujący pokaz „Voss” z 2001 roku toczył się w szklanej klatce. Zamknięte w niej modelki nie widząc publiczności, zachowywały się jak pacjentki szpitala psychiatrycznego (przyjaciółka McQueena wspomina w filmie, że owinął głowy modelek bandażami, bo zachwycił się jej „wizerunkiem” po operacji). W finale Michelle Olley upozowana na perwersyjne dzieło Joela Petera Witkina „Sanitarium” wyłoniła się z nicości. Tak jak często sięgał piekielnych czeluści, tak hologramowy anioł Kate Moss z kolekcji „Kate the Great” z 2006 roku to dla McQueena dotknięcie nieba.
Twórcy filmu wielokrotnie podkreślają, że McQueen to przede wszystkim artysta. Najważniejszą funkcją jego ubrań nie jest to, żeby je nosić. Buty Armadillo z kolekcji „Plato's Atlantis” sprawiały, że nawet doświadczone modelki bały się upadku. W superwąskich sukienkach z „The Hunger” z 1996 roku skrojonych z folii ruchy były całkowicie skrępowane, nie mówiąc już o tym, że widać było każdy centymetr nagiego ciała. Za to dżins i skóry z „It'a Jungle Out There” wyglądały raczej jak łachmany ludzi pierwotnych niż eleganckie kreacje za tysiące funtów.
Krytycy nic sobie jednak nie robili z tego, że McQueen nie myślał praktycznie, a wielkie domy mody próbowały odcinać kupony od jego sławy. Już w 1997 roku buntownika z Londynu na stanowisko dyrektora kreatywnego zatrudnił francuski dom mody Givenchy. W filmie przyjaciele Lee wspominają, że pierwsza kolekcja powstała w tydzień. Nie spodobała się. McQueen się wściekł, ale nie miał zamiaru rezygnować. W wielu wypowiedziach przyjaciół przewija się podejrzenie, że może sukces przyszedł zbyt wcześnie. Sława zaraz po studiach, Givenchy przed trzydziestką, sprzedaż 51 proc. udziałów w firmie do Gucci Group w 31. roku życia. Konglomerat dał mu stuprocentową artystyczną swobodę, jednocześnie zobowiązując się do finansowania wszystkich jego kaprysów. Niepotrzebnie, bo kolekcję haute couture potrafił uszyć za pięćset funtów.
Tak przynajmniej twierdzą jego przyjaciele, a „McQueen” jest w takim samym stopniu hołdem dla mistrza, co pochwałą bliskich mu ludzi. To przez pryzmat ich historii poznajemy zakulisowego Lee. Lee z papierosem w zębach, Lee tańczącego w dresie z chłopakiem, Lee rubasznie żartującego.
McQueen miał w swoim życiu ludzi, którzy naprawdę go kochali, ale sam wciąż szukał tej jednej jedynej miłości. Okrzyknięto go geniuszem po pierwszej kolekcji, ale przejmował się każdą choćby odrobinę krytyczną recenzją.
Może dzięki tej dwoistości jego współpracownicy byli nim tak zahipnotyzowani. Jakby oplótł ich niewidzialną pajęczą siecią. Gdy próbowali się uwolnić, ucinał kontakt. Próbę wybicia się na samodzielność traktował jak zdradę. Dlatego przyjaciele, opowiadając o nim, płaczą z tęsknoty. Pracowali z nim noce i dnie, nie mieli życia prywatnego, funkcjonowali niejako w komunie. Wydają się być wciąż pod wpływem jego charyzmy. Nie udało im się od niego uwolnić. Ba, nie wyglądają, jakby kiedyś chcieli się uwolnić.
Przed kamerą pokazali się m.in. Sebastian Pons, projektant oraz długoletni asystent Alexandra, Nicolas Jurnjack, jeden z najbardziej znanych stylistów fryzur w branży, czy Katy England, stylistka jego pokazów.
Kogo w filmie brakuje? Sarah Burton, która projektuje dla domu mody założonego przez McQueena (a unieśmiertelniła ją suknia ślubna Kate Middleton), jest wspomniana wyłącznie jako skromna stażystka. Gwiazdy, które miały odwagę nosić jego kreacje, nie zostały zaproszone. Nie wziął w projekcie udziału także George Forsyth, nieformalny mąż projektanta, chociaż pojawiają się jego wcześniejsi partnerzy. Burton nie chciała się wypowiedzieć, bo jak wytłumaczyła reżyserom, „patrzy w przyszłość” (Ettedgui mówił potem, że dobrze się stało, bo film miał być o nim, a nie o jego marce, z drugiej strony, sam McQueen nie chciał, żeby jego dom mody trwał bez niego), rodzina, bo „to zbyt bolesne”. Reżyserom udało się namówić na rozmowę jedynie siostrę Janet, i jej syna, ukochanego siostrzeńca Lee, Gary'ego Jamesa, również zdolnego projektanta mody.
To właśnie on z brutalną szczerością rozprawia się z demonami, które nie dawały wujowi spokoju. Od nigdy nieprzepracowanego doświadczenia molestowania, którego dopuścił się szwagier Lee, przez uzależnienie od kokainy, po strach przed tym, że wirus HIV, którym był zarażony, uniemożliwi mu pracę twórczą. W ostatnich latach życia owładnięty paranoją McQueen myślał, że wszyscy są przeciwko niemu. Zmieniło mu się spojrzenie. Nie było w nim już śladu niewinnego nastolatka z gorszej dzielnicy. Zmienił się w samotnego księcia ciemności, który odgrażał się, że po którymś z pokazów strzeli sobie w łeb.
Czy zostało w nim jeszcze światło? Nie ma może w historii mody momentu bardziej magicznego niż finał pokaz Art Class z 1999 roku, w którym roboty pokryły kolorowymi sprejami białą sukienkę modelki Shalom Harlow. Nawet przyjaciele Lee do końca nie wierzyli, że maszyny naprawdę wystąpią na pokazie. A sukienka była tak naprawdę spiętą nad biustem paskiem tiulową spódnicą. Choć brzmi to jak improwizacja, nie było w tej scenie nic przypadkowego. Była za to baśniowość, kruchość, światło, ale i lęk, mrok i okrucieństwo mody. Potem zapadła cisza. I lepki od emocji mrok. Po tym pokazie tak jak po śmierci McQueena pozostała tylko próżnia. Do tej pory nie udało się jej zapełnić.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.