Prawie dokładnie rok temu, gdy wszystkim była potrzebna odrobina eskapizmu w czasie niekończącego się zimowego lockdownu, w naszym życiu pojawiła się Emily Cooper grana przez Lily Collins. I choć na początku „Emily w Paryżu” mogła wydawać się kolejnym cukierkowym serialem, pokazującym bańkę, w jakiej żyje główna bohaterka, wystarczyło kilka dni, by stała się światowym fenomenem.
Serial wywołał niezliczone debaty o tym, na ile dokładnie przedstawia on doświadczenia kogoś z obcego kraju mieszkającego w Paryżu, które kończyły się zazwyczaj wnioskiem, że to jeden z najbardziej jaskrawych przykładów niezrozumienia tego tematu w najnowszej historii. Ale jeśli chodzi o cechy charakterystyczne dla eskapistycznych seriali, jakie pochłania się w jeden wieczór, „Emily w Paryżu” ma je wszystkie: zapierające dech w piersiach widoki, niesamowicie atrakcyjną obsadę, spektakularną modę oraz fabułę równie zachwycającą, co nieprawdopodobną.
Lily Collins poza tym, że gra główną rolę w „Emily w Paryżu”, jest też producentką serialu
W centrum całego zamieszania znajdowała się Lily Collins, która nie tylko zagrała czasem nieszczęśliwą, za to zawsze optymistycznie nastawioną do życia główną bohaterkę, ale pełniła też funkcję producentki u boku twórcy „Seksu w wielkim mieście” Darrena Stara. – Byliśmy wdzięczni, że w czasie gdy wszyscy siedzieli w domach, pragnąc podróży i odkrywania nowych miejsc, mogliśmy im to zapewnić – mówi Collins, gdy rozmawiamy na Zoomie kilka dni przed Świętem Dziękczynienia. – Kiedy pierwszy raz usłyszałam o tym projekcie, wydał mi się wyjątkowo kuszący i magiczny. W Emily uwielbiam to, że jest po prostu sobą. Bystra, odważna, gadatliwa, zabawna, błyskotliwa, czarująca, twardo stąpa po ziemi, a jednocześnie zdarza jej się popełniać głupstwa. Pomyślałam sobie: Jak wszystkie te cechy mogą dotyczyć jednej osoby?
Gdyby miały dotyczyć jednej osoby w prawdziwym świecie, wydaje się, że mogłaby nią być jedynie Collins. Nie dość, że jest tak radosna i żywiołowa jak na ekranie, ma też umiejętność wypowiadania stu słów na minutę – choć bez tendencji jej fikcyjnej bohaterki do regularnego popełniania faux pas. Łatwo zapomnieć, że wiecznie młoda Collins to zaprawiona w bojach profesjonalistka, mająca za sobą ponad dekadę kariery. Udowodniła też, że jest aktorką wszechstronną. Przełomowymi dla niej rolami okazały się te w kultowych już produkcjach fantasy, takich jak „Królewna Śnieżka” czy „Dary Anioła: Miasto kości”, oraz komediach romantycznych, na przykład „Love, Rosie”. Ale zainteresowała się też poważniejszymi tematami scenariuszy, czego dowodem są jej podziwiany przez krytyków występ w kontrowersyjnym dramacie o anoreksji „Aż do kości” oraz rola w „Mank” Davida Finchera, nominowanej do Oskara odzie do starego Hollywood.
Jak wyjaśnia, decyzja o występie w lżejszej produkcji nie była planowana – to raczej efekt oczekiwania na projekt, który wyda jej się wart uwagi. – Ogólny wydźwięk „Emily w Paryżu” jest czymś, czego szukałam od dawna, ale niełatwo wybrać odpowiednią komedię romantyczną. Jest tak wiele różnych niuansów, które decydują o tym, że scenariusz ci odpowiada. Co w „Emily w Paryżu” sprawiło, że poczuła, iż to dobry czas, żeby zaangażować się również w pracę za kulisami? – Zawsze chciałam to robić, a z tą bohaterką od razu znalazłam nić porozumienia – mówi. – Czułam, że mam coś do zaproponowania produkcji, a takż, że Emily zmieni mnie jako aktorkę.
Oczywiście dodatkowe zaangażowanie wiązało się również z dodatkową odpowiedzialnością – co, jak przyznaje Collins, nie było dla niej łatwe. – Pracując przy dwóch sezonach serialu, wiele się nauczyłam – mówi. – Czułam się zaopiekowana, a mój głos liczył się w wielu kwestiach – to naprawdę fascynujące doświadczenie, jak wspaniały dar. Nie trzeba jej zachęcać, żeby zaczęła wymieniać najbardziej znaczące zmiany, jakie z jej udziałem zaszły w produkcji serialu. – Wzięliśmy sobie do serca krytykę po pierwszym sezonie, przede wszystkim jeżeli chodzi o pokazywanie francuskiej kultury – mówi. – Różnorodność, integracja były dla nas bardzo ważne zarówno podczas wybierania obsady, jak i po drugiej stronie kamery, wśród ekipy technicznej. Wszystkie komentarze i konstruktywną krytykę traktujemy jako dar. Cieszymy się, że możemy jej słuchać i rozwijać się, dzięki czemu drugi sezon będzie jeszcze lepszy niż pierwszy.
Nad kostiumami Emily pracowały Patricia Field i Marylin Fitoussi
Nie powinni się martwić ci, którzy obawiają się, że wysiłki twórców serialu, mające na celu odpowiedź na zarzuty pojawiające się po pierwszym sezonie, spowodują, że utraci on swój lekki nastrój. Sezon drugi nie ustępuje pierwszemu w kwestii pełnego uroku roztrzepania głównej bohaterki – a ona sama od czasu do czasu mruga do widza okiem. Tym razem łagodności dodaje „Emily w Paryżu” bardziej emocjonalne podejście scenarzystów do niektórych postaci – widzowie z jeszcze większą sympatią spojrzą na pewno na Mindy, najlepszą przyjaciółkę Emily graną przez uroczą Ashley Park, zaskoczy ich również historia lodowato zimnej szefowej Emily – Sylvie (w tej roli Philippine Leroy-Beaulieu). Drugi sezon wydaje się po prostu trochę bardziej realistyczny – Emily odkrywa kolejne zakamarki miasta, które naprawdę pokochała, co – no cóż – ma sens.
– W tym sezonie Emily jest już zdecydowanie bardziej zaaklimatyzowana w Paryżu – mówi Collins. – Jej koledzy z pracy i przyjaciele zaznajamiają ją z francuską kulturą, zabierając do starego teatru albo na spacer po cmentarzu – pokazują Emily ukryte w mieście skarby, na które niekoniecznie sama by się natknęła. Korzystają też częściej ze swojego ojczystego języka, co było dla nas naprawdę ważne. (Emily zaczyna nawet chodzić na lekcje francuskiego, co prowadzi do wątku romantycznego ilustrującego powiedzenie, że przeciwieństwa się przyciągają. Ma też okazję wykazać się wiedzą na temat Paryża – pozostawmy to jednak jako niespodziankę). – Ten sezon skupia się na damskich przyjaźniach, szczególnie z Camille i Mindy – bardzo się z tego cieszę – wyjaśnia Collins. – Moja bohaterka w pracy czuje się pewniej, dzięki czemu zabiera głos i angażuje się w podejmowanie decyzji.
Skoro już mowa o pewności siebie, nie sposób nie wspomnieć tu o modowych wyborach Emily. W drugim sezonie serialu jej buntownicze stylizacje to (znowu) efekt pracy Patricii Field, legendarnej kostiumografki pracującej przy „Seksie w wielkim mieście” i jej francuskiej koleżanki po fachu Marylin Fitoussi. – Patricia jest nie do pobicia – mówi Collins, chwaląc w szczególności jej umiejętność współpracy w zespole. – A Marylin jest naprawdę genialna. Zna tajniki francuskiej mody, odkrywa młodych projektantów, o których nikt jeszcze nie słyszał. Oszałamiające poczucie stylu Emily nie powinno już nikogo dziwić – już w trailerze widać, że nadal podąża za swoim dzikim instynktem, jednak Collins zauważa, że tym razem w jej stylu widać więcej francuskich wpływów, między innymi odniesienia do Brigitte Bardot i Jane Birkin. – Jej garderoba trochę się zmienia, ale nadal jest stuprocentowo w stylu Emily. Jednak w tym sezonie ma też lekkiego bzika na punkcie szykownych francuskich projektów – wyjaśnia. –Inspiruje się ludźmi, których spotyka, i nowymi przyjaciółmi.
Nowa „Emily w Paryżu” powstawała, kiedy Francja otwierała się po lockdownie
Czy kalejdoskopowe wyczucie stylu Emily, powodujące czasem gorące dyskusje – osobiście uważam, że gdyby nie ono, serial nie byłby nawet w połowie tak fajny – odcisnęło jakiekolwiek piętno na Collins, która jest znana z bardziej eleganckich stylizacji na czerwonym dywanie, a jej ulubionymi markami są Givenchy i Saint Laurent? – Podoba mi się określenie „kalejdoskopowe”. Będę go używać – śmieje się Collins. – Myślę, że odwaga Emily dotycząca wyborów modowych i brak lęku przed mieszaniem różnych rzeczy miały na mnie wpływ. Patricia i Marylin nauczyły mnie, że można łączyć różne jaskrawe kolory, tkaniny, faktury i formy i że może to wyglądać dobrze. Dorastając, uwielbiałam modę, więc nigdy się jej nie obawiałam, jednak nie zawsze podejrzewałam, że tego rodzaju looki mogą do mnie pasować. Emily zachęca mnie do częstszego eksperymentowania.
Z bardziej osobistego punktu widzenia Collins zbliżyła się do postaci Emily ze względu na intensywny czas pracy na planie, kiedy Paryż powoli otwierał się po lockdownie. – Na początku nie było tam żadnych amerykańskich turystów, tak naprawdę spotykaliśmy tylko mieszkańców Paryża – wspomina. – W mieście panowała intymna atmosfera, przynajmniej tak czuliśmy – ja, mój mąż i nasz pies. Moja relacja z tym miastem musiała się zmienić. Jak wyzwania mijającego roku wpłynęły na nią samą? – Cóż, zaręczyłam się i wyszłam za mąż, więc sporo się zmieniło – mówi, nawiązując do kameralnego październikowego ślubu w Kolorado, gdy wyszła za reżysera Charliego McDowella. – Jednak przede wszystkim wykorzystałam ten czas, by rozwijać się, uczyć wielu rzeczy, szczególnie tego, jak być lepszym człowiekiem. W jaki sposób mogę lepiej zrozumieć samą siebie, tak bym była bardziej uważną, empatyczną i wspierającą partnerką, córką, koleżanką, współpracowniczką? Przecież wszystkie te role składają się na to, kim jestem. Jak mogę być bardziej życzliwa w stosunku do samej siebie?
Poza zbliżającą się pracą nad trzecim sezonem „Emily w Paryżu” – muszę tu wyjaśnić, że Netflix jeszcze tego nie ogłosił, choć jeśli można wyciągać jakieś wnioski ze statystyk oglądalności zeszłorocznego blockbustera, jego powstanie jest bardzo prawdopodobne – Collins przygotowuje kilka mniejszych, niezależnych projektów. Jednym z nich jest „Windfall”, thriller na cztery ręce napisany i wyreżyserowany przez McDowella, przy którym Collins znów pracuje zarówno jako aktorka, jak i producentka. – Potrzebowałam chwili oddechu – mówi. – Wydaje mi się, że trochę się uspokoiłam i mam teraz nowe priorytety. Nie ma jednak szans, bym w najbliższym czasie pożegnała się z postacią Emily. Czuję, że pomogłam ukształtować tę postać – mówi aktorka, wpadając w lekko sentymentalny nastrój. – A Emily przypomina mi, żebym zawsze była sobą.
„Emily w Paryżu” powraca na platformę Netflix 22 grudnia.
Artykuł oryginalnie ukazał się na vogue.com.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.