Kibicuję Kamali Harris w wyborach prezydenckich, ale potrzebujemy głębokich zmian systemowych, żeby czarna społeczność w Ameryce wreszcie miała równe prawa – mówi gwiazda okładki amerykańskiego „Vogue'a”.
Gdyby Aretha Franklin wydała teraz płytę, brzmiałaby jak „Cuz I Love You”. Szerząca przesłanie ciałopozytywności Lizzo w czasie kwarantanny dba o swoich fanów, niemal codziennie zasilając swoje profile w mediach społecznościowych piosenkami, poradami i pogadankami.
Młodzi Amerykanie nie mogą się zazwyczaj doczekać swoich 21. urodzin. Domówki zakrapiane piwem kupionym przez starsze rodzeństwo mogą wreszcie zamienić na wyjścia do klubów. Życie stoi przed nimi otworem, a odpowiednio dużo czasu dzieli ich już od nastoletnich błędów. Ale Lizzo w wieku 21 lat sięgnęła dna. – To był najgorszy rok mojego życia – wspomina. Gdy zmarł jej ukochany tata, straciła dach nad głową. Bezdomna, biedna i nieszczęśliwa obsesyjnie się odchudzała. – Byłam uzależniona od siłowni, nic nie jadłam, spałam w samochodzie – opowiada wokalistka. Wszystko w imię muzyki. Ojciec wierzył, że Lizzo któregoś dnia zaśpiewa hymn na meczu futbolowym, co w Stanach oznacza przypieczętowanie kariery, musiała więc za wszelką cenę spełnić jego życzenie. Ale dopiero kiedy zrozumiała, że tworzyć powinna przede wszystkim dla siebie, los się odwrócił. – Powoli uczyłam się kochać siebie – mówi Lizzo.
A nie było jej łatwo, bo jako czarna kobieta o obfitych kształtach w amerykańskim show-biznesie była potrójnie wykluczona. Żeby nagrać choć jeden kawałek, a potem sprawić, by puszczano go w radiu, a potem wydać płytę, musiała podjąć „walkę z systemem”. Słyszała, że jest bezkompromisowa, odważna, silna. – Uważacie, że powinnam siebie nienawidzić? – dziwiła się wtedy Lizzo. Jej pozytywne podejście do własnego ciała, odbiegającego od kanonów panujących w Los Angeles, wzbudzało nie lada sensację. Ale Lizzo uniknęła stania się hasztagiem #bodypositivity. Tłumaczyła bowiem, że czarna dziewczyna w większym rozmiarze, która kocha samą siebie, wcale nie jest rewolucjonistką. Uznając jej gest za buntowniczy, dyskryminuje się ją, zamiast wspierać. – Czy ja naprawdę muszę być „pozytywna”, żeby lubić swoje ciało? Nie mogę lubić go tak po prostu? – pytała artystka. Uważa, że ruch ciałopozytywności nie powinien być traktowany jak trend, tylko jak oczywistość. – Pozostanę sobą, kochającą siebie, niezależnie od tego, czy będzie się mówić o body positivity – twierdzi. W piosence „Fitness” ogłosiła więc: Declaration of Independence from the bullsh*t. Ten „bullshit” to mówienie kobietom, jakie mają być: białe, szczupłe, uległe. I znowu osiągnęła połowiczny sukces, bo choć każde jej zdanie brzmi jak manifest, Lizzo wcale nie chce pisać feministycznych hymnów, tylko żyć w świecie, w którym rewolucja już się dokonała. W świecie, w którym nie dzieli się ludzi ze względu na gender (– Spodnie czy sukienka – to nie ma znaczenia. Gender to konstrukt społeczny. Czas się z tym zmierzyć – mówi), tożsamość seksualną (za to jest kochana przez społeczność LGBTQ, wystąpiła jako gościnna sędzia podczas „RuPaul’s Drag Race”) i rozmiar.
Kobiece kształty pokazała na scenie Coachelli w srebrzystym topie i majtkach, w sesji dla „Playboya” w stylu pin-up girls z lat 70. (– Dawno nie było tam dużej czarnej kobiety – mówi), na zdjęciach z płyty, na których bywa całkiem naga. W centralnym punkcie jest zawsze jej pupa. Na zdjęciach dla „New York Timesa” opleciona majtkami z siatki, na Instagramie twerkująca do rytmu muzyki, w reklamie marki Good American założonej przez Khloé Kardashian – opięta dżinsami.
– Nie chcesz projektować ubrań dla dziewczyn w moim rozmiarze, więc nie będę ich nosić. I tak świetnie wyglądam – mówi do wszystkich marek, które jeszcze nie wprowadziły linii z większymi rozmiarami. Wyobraźni wystarcza jej w zupełności na to, żeby tworzyć autorskie kostiumy sceniczne dla siebie i swoich tancerek Big Grrrls. Mirror mirror on the wall, don’t say it ‘cos I know I’m cute – śpiewa zaczepnie w „Juice”. Bo prawdziwa pewność siebie nie wymaga potwierdzenia. Lizzo nie przegląda się w oczach innych, żeby poczuć się pełnoprawną kobietą.
Nie zawsze była tak pewna siebie. Kiedyś uważała się raczej za geeka ze szkolnej orkiestry Cornrow Clique. Zbyt biała dla czarnych, bo chodziła w uggsach, słuchała Radiohead i grała na flecie poprzecznym, a za czarna dla białych, bo nosiła włosy splecione w warkoczyki i duże rozmiary ubrań. Melissa Jefferson urodziła się w Detroit w 1988 roku. Gdy miała kilka lat, jej rodzice przeprowadzili się do Houston w Teksasie. To właśnie tutaj w wieku dziewięciu lat zaczęła grać na flecie. Do dzisiaj występuje ze swoim instrumentem na scenie. Nazywa go pieszczotliwie „Sasha Flute” na cześć alter ego Beyoncé, Sashy Fierce. Gdy ma na to czas, ćwiczy cztery godziny dziennie. – Gdy zostałam raperką, próbowałam ukryć, że gram na flecie, ale potem zrozumiałam, że mogę być po prostu sobą – mówi Lizzo, która pseudonim jeszcze z czasów szkolnych zawdzięcza piosence „Izzo” Jaya-Z. On jest też ojcem chrzestnym jej drugiej wielkiej muzycznej miłości. Gdy dorosła, przeprowadziła się do Minneapolis, żeby zrobić karierę w rapie. Śpiewać nauczyła się dopiero w wieku 19 lat, a dziś jej piosenki łączą bity jak z wersów Cardi B z nowoczesnym r’n’b spod znaku Bruno Marsa. Najpierw występowała w lokalnych zespołach – Lizzo & The Larva, The Chalice, a potem także The Clerb, Ellypseas i Absynthe. Na Uniwersytet w Houston dostała się dzięki stypendium muzycznemu.
W 2013 roku niemal własnym sumptem wydała debiutancki album „Lizzobangers” z singlem „Batches & Cookie”, w 2016 roku epkę „Coconut Oil”, a dwa lata później koncertowała z Florence + The Machine i Haim. Ale dopiero 2019 rok naprawdę należy do niej. Ludzie po jej koncertach mówią, że to duchowe doświadczenie. Dostała się na okładkę magazynu o urodzie „Allure”. No i wydała album ze swoją ulubioną do tej pory piosenką „Cuz I Love You” o dojrzewaniu do miłości. Z mężczyznami wcześniej nie miała łatwo. – W liceum byłam dużą dziewczyną z ładną twarzą. Podobałam się chłopakom, ale nie mogli się do tego przyznać, więc nikt nie chciał się ze mną spotykać. Teraz w branży działam na podobnej zasadzie. Słucha się mnie, ale raczej po kryjomu – mówi Lizzo. Prawie sześć milionów subskrypcji na Spotify, kilkanaście milionów odsłon teledysków na YouTubie i prawie milion obserwatorów na Instagramie zadają temu twierdzeniu kłam. Może ludzie wreszcie pokochali Lizzo jeszcze mocniej, niż ona kocha samą siebie?
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.