Grom z jasnego nieba, który przeżyłam w realu, dał mi do myślenia. Patrzę na Tindera z rezerwą. Tu nie zdarzyły mi się tak silne zauroczenia – kolejna bohaterka naszego cyklu po serii randek z aplikacji poznała chłopaka w tradycyjny sposób.
Tinder to nie jest miejsce dla wrażliwych ludzi. Na początku wstydziłam się tego, że używam aplikacji, nie mówiłam o tym przyjaciołom. Ale byłam akurat po rozstaniu, a to najlepszy moment, żeby spróbować. Wtedy można wyciągnąć najwięcej. Niezależnie od tego, czego się szuka.
Spotkania trwały od minuty do kilku godzin. Pierwsze nigdy nie skończyło się seksem, raczej piciem szotów, słuchaniem muzyki i dzieleniem się stuningowanymi opowieściami o życiach, których prawdziwości nikt nie może przecież zweryfikować. Poznałam wielu świetnych facetów, aż dziwne, że tak dużo. Ciekawych kolegów, kochanków i kumpli. Z kilkoma utrzymuję kontakt, dość regularnie rozmawiamy poza aplikacją. Ale zanim spotkałam właściwych, przeżyłam kilka koszmarnych rozczarowań.
Raz spotkałam się z typem, który miał ciekawy opis, ale nie dodał do profilu żadnych zdjęć. Koleś nalegał, żebyśmy „nie tracili czasu”, a że lubię konkret, to umówiłam się z nim na ławce w parku. Widzieliśmy się przez 30 sekund. Żałośnie puszący się cwaniak omiótł mnie wzrokiem i, popluwając, wyszeptał: „Mi się zgadza, idziemy do ciebie?”. To było tak absurdalne, że spadłam z ławki, a ziomek, który chyba nigdy nie ćwiczył na wuefie, na moje szczęście oddalił się w podskokach.
Na drugim biegunie było spotkanie z panem na stanowisku. Wsiedliśmy do windy jadącej na wysokie piętro wieżowca. Mam dobrą intuicję, więc czułam, że nic mi nie grozi, ale w powietrzu wisiało napięcie jak z filmów Kubricka. W drodze myślałam tylko, że wolałabym „Oczy szeroko zamknięte” niż „Lśnienie”. Chciałam uciekać, ale już było za późno, bo drzwi windy prowadziły do apartamentu. Skończyło się na kilkugodzinnym piciu kawy i bardzo ekscytującej rozmowie o marketingu z panoramą nocnej Warszawy za oknem.
Galeria osobliwych typów z Tindera mieści jeszcze chłopaka z najmniejszym penisem, jakiego widziałam w życiu. Gdy poszłam się umyć, posprzątał w mojej lodówce. Na jednej półce ułożył wszystkie warzywa, na drugiej nabiał. Nigdy więcej się nie spotkaliśmy.
Inny skasował matcha zaraz po tym, jak zaproponował mi randkę. A ja, wkurzona, znalazłam go na Instagramie. Opieprzyłam go za bycie tchórzem, a dwa dni później pojechaliśmy razem nad morze. Umawialiśmy się potem jeszcze wielokrotnie, ale z przerwami i bez przekonania. Zostaliśmy przyjaciółmi.
Raz umówiłam się z nieznajomym w domu. Radosny chłopak przyszedł z jamniczkiem i na starcie nakrzyczał na mnie, że nie powinnam wpuszczać za próg obcych, bo przecież mógł się okazać mordercą, pokroić mnie na kawałki i zjeść. Pośmialiśmy się.
Po wielu miesiącach randek z Tindera pojechałam sama na rocznicę ślubu przyjaciółki. Posadziła mnie przy stoliku z innymi singlami. Jednym z nich był on. Natychmiast złapaliśmy przelot. Przetańczyliśmy i przegadaliśmy całą noc, a nad ranem trafiliśmy do mnie do pokoju. Nie spaliśmy do śniadania. Wydawało mi się, że się zakochałam. To było olśnienie. Móc kogoś zobaczyć na żywo, a nie na zdjęciu, dotknąć kogoś, zamiast gadać o głupotach na czacie, zobaczyć, jak nawiązuje relacje z innymi ludźmi – zupełnie inaczej niż na randkach z Tindera, które odbywają się zazwyczaj w oderwaniu od rzeczywistości. Pierwszej nocy obiecaliśmy sobie, że zmienimy swoje życie. Zamieszkamy razem, chociaż on jest z innego miasta. Skasujemy Tindera, żeby być tylko ze sobą. Poświęcimy sobie czas, mimo że oboje bardzo dużo pracujemy.
Kolejne tygodnie były jak ze snu – widywaliśmy się co weekend, spędzaliśmy całe dnie w łóżku, nadganialiśmy stracone lata. Z czasem uczucia zaczęły stygnąć. Nie wiem, czy się do mnie przeprowadzi. Nie wiem, czy jest gotowy na poważny związek. Nie wiem, czy ja chcę rezygnować z intensywności zawodowej, którą kocham. Chciałabym stworzyć stabilną relację, wyjść za mąż, zostać mamą. Czy on okaże się tym jedynym? Coraz bardziej w to wątpię.
Ale ten grom z jasnego nieba, który można przeżyć tylko w realu, dał mi do myślenia. Patrzę na Tindera z rezerwą. Tu nie zdarzyły mi się tak silne zauroczenia. Przypomniałam sobie moje wielkie miłości. Chłopaków z liceum poznawanych na rapowych koncertach. Studencki związek, który zaczął się w pociągu. I ostatni ważny, o którym wiedziałam, że będzie ważny, już po pierwszych zdaniach. Chociaż także z racji zawodu siedzę głęboko w rzeczywistości wirtualnej, miłość mojego życia chyba poznam przypadkiem – w pracy, w barze albo w podróży. A może już ją poznałam, ale potrzebuję czasu, żeby się z tą myślą oswoić?
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.