– Nie wiem, jak głęboko sięgnie ten kryzys, jak uderzy w nas wszystkich i czy nie trzeba będzie meblować życia na nowo. Mam ogromne szczęście, że zrobiłem tyle kariery, ile chciałem. Gdyby okazało się, że mam teraz zacząć wiejskie życie, nie byłoby to dla mnie niewyobrażalnym nieszczęściem – mówi aktor i reżyser Maciej Stuhr, którego na Facebooku obserwuje ponad milion fanów. W rozmowie z Vogue.pl mówi, gdzie szukać wolności, kiedy właściwie jej nie ma.
Jak pan wytrzymuje izolację?
Jest mi dość niezręcznie o tym mówić, ponieważ jest to trudny czas dla bardzo wielu ludzi. Dla wszystkich, którzy chorują i ich bliskich. Dla tych, którzy ratują życie. Dla tych, którzy codziennie narażają się, bo mają pracę niepozwalającą na odizolowanie. Wreszcie dla tych, którzy tracą pracę i znajdują się nagle w bardzo trudnej sytuacji materialnej.
Ja akurat zaplanowałem sobie na wiosnę odpoczynek. Mam za sobą bardzo intensywny rok. Nakręciłem trzy seriale, trzy filmy fabularne, wyreżyserowałem dwa filmy ze studentami z Warszawy i spektakl „Inni ludzie” ze studentami we Wrocławiu, obroniłem doktorat. Bardzo więc potrzebowałem czasu, kiedy mógłbym przez chwilę nie pracować, pobyć z najbliższymi, zmierzyć z własnymi myślami, poczytać.
Odpoczywam zatem, ale ze świadomością, że większość ludzi, w tym moich przyjaciół i znajomych, ma się kiepsko.
Spektakl „Inni ludzie” według książki Doroty Masłowskiej miał być pokazany podczas odwołanego Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Premiera była w lutym.
Zdążyliśmy wystawić go siedem razy. Bardzo jest mi żal tych młodych ludzi – to był spektakl dyplomowy Akademii Sztuk Teatralnych. Pracowali z wielkim entuzjazmem. Z entuzjazmem wchodzili w życie i zawód. Zrobiliśmy piękne przedstawienie, które doczekało się świetnych recenzji i które publiczność bardzo chciała zobaczyć. Szykowali się na festiwal we Wrocławiu i jeszcze kilka innych. Teraz jest to ucięte nożem i nie wiadomo, co będzie. Dla nich to jest tragedia.
Mówił pan w wywiadach przy okazji premiery, że reżyseria ma większy sens niż aktorstwo. Miał pan konkretne plany, które teraz trzeba zawiesić?
Na razie wszystko jest zawieszone. Może nakręcę ze studentami jakiś film przez Skype’a, zbieram się powoli do napisania scenariusza. Zaraz będę po raz kolejny czytał „Lot nad kukułczym gniazdem”, bo jeśli okaże się to możliwe, to w przyszłym roku wystawimy „Lot” w teatrze z Krystyną Jandą i moim tatą. Trzeba więc napisać nową adaptację.
Na razie jednak nie pociąga mnie myśl o pracy.
Dużo czasu spędza pan w internecie?
Niedużo. Obejrzałem kilka spektakli, czekam na „Danutę W.”, którą w poniedziałek wielkanocny będzie transmitował Teatr Polonia. Uczestniczyłem też w dwóch przyjęciach internetowych. Świętowaliśmy urodziny kolegów na Skypie i okazało się, że to możliwe. Gadaliśmy w kilka osób ze dwie godziny.
Ale mój odpoczynek wiąże się również z byciem offline. Znajduję wiele analogowych przyjemności. Skończyłem wreszcie „Księgi Jakubowe” Olgi Tokarczuk. Układam „Wieżę Babel” Bruegla z 5 tys. puzzli.
Podkreślał pan nieraz, jak ważna jest dla niego wolność. Że czuje pan fizyczny ból, gdy politycy robią na nią zakusy. A teraz, oprócz primaaprilisowego żartu z prezydenta, milczy pan. Nie korci pana, by się odezwać?
Odzywałem się przez pięć ostatnich lat, a teraz, muszę przyznać, z perspektywy kwarantanny i spokoju, w którym się nagle znalazłem, coraz mniej mnie to wszystko emocjonalnie dotyka. Poziom absurdu i zapalczywy pęd władzy do utrzymania jej i zagarnięcia każdego rodzaju rzeczywistości, doprowadza mnie do przekonania: „niech oni się w tym babrzą, jak chcą”, a nawet – choć jeszcze miesiąc temu nie sądziłem, że coś takiego powiem – niech Andrzej Duda wygra te wybory. Niech wezmą pełną odpowiedzialność za kraj, za stan, w jakim on się znajdzie za pół roku, za rok.
Wolności, to prawda, nie ma teraz w ogóle. Jest zredukowana do naszej wolności wewnętrznej. Możemy sobie myśleć, co chcemy, ale musimy siedzieć w domach. Nie mamy, jak protestować. Teraz wszystko jest kwestią granic szaleństwa przywódcy.
Naprawdę tak spokojnie kopie pan ogródek?
Co innego mogę robić? Nie mam żadnych narzędzi. Mogę powiedzieć w wywiadzie, co o tym myślę, mogę coś obśmiać na Facebooku. Ale też ostatnie pięć lat nauczyło mnie, że mój wpływ na opinię społeczną prawdopodobnie ogranicza się do fanów, którzy śledzą mnie na Facebooku. Mogę ich rozśmieszyć, mogę ich pokrzepić, ale jest też wiele milionów ludzi, na których działam jak płachta na byka.
Pański profil obserwuje ponad milion osób. Dostaje pan prośby o pokrzepienie?
Codziennie dostaję mnóstwo próśb o zabranie głosu w jakiejś sprawie, o nagrywanie filmików wspierających organizacje lub inicjatywy. Poza tym setki próśb indywidualnych o pomoc, choćby w zbieraniu pieniędzy na leczenie chorych dzieci.
Z wielkim poczuciem winy jestem na te prośby głuchy. To jest trudne, ale wybranie jednej osoby z tego tłumu byłoby moralnie niemożliwe i niesprawiedliwe wobec wszystkich innych. Nie da się wybrać dobrze, to jest z góry skazane na porażkę.
Witold Gombrowicz opisywał w „Dzienniku”, jak szedł po plaży i zobaczył żuczka, który leży na piasku do góry nogami. Przewrócił go i pozwolił odejść. Za chwilę spotkał kolejnego żuczka, ale potem sto. Zastanawiał się, gdzie jest ten moment, kiedy stwierdzi, że już nie da rady pomóc wszystkim żuczkom i któregoś będzie musiał zostawić. To są dylematy nie do rozstrzygnięcia.
Dlatego, choć jestem bardzo wdzięczny moim fanom, używam Facebooka oszczędnie. Nie traktuję go jako słup ogłoszeniowy, ale też nie upajam się lajkami, nie sprawdzam komentarzy.
Tuż przed pandemią była premiera filmu Jana Komasy „Sala samobójców. Hejter”. Gra pan tam kandydata na prezydenta Warszawy, który pada ofiarą internetowego hejtu, który wymknął się spod kontroli. Teraz wszyscy siedzimy w sieci. Ma pan obawy, co może z tego wyniknąć?
Z internetu, jak mówiliśmy, płynie sporo korzyści, ale oczywiście też zagrożeń. Uważam, że konieczna jest edukacja na ten temat. Co więcej – myślę, że w szkołach powinien znaleźć się przedmiot „wychowanie do życia w internecie”. Chciałbym, żeby moje dzieci uczyły się o tym. Rysuje mi się wiele zagadnień, które powinny być omawiane na takich lekcjach, ale przede wszystkim powinien być to hejt.
Myślę, że wielu hejterów w ogóle się za nich nie uważa. Traktują fora dyskusyjne jako rodzaj rozrywki i miejsce niezobowiązującego ględzenia. Mojej babci – osobie niezwykle dystyngowanej, kulturalnej, wykształconej – zdarzało się reagować na nieudane występy piosenkarek. Mówiła na przykład: „Przyjdźże, umyj mi okna”. To było złośliwe, ale mówiła to w domu, przy kilku osobach.
Teraz luźne gadki okołotelewizyjne nałożyły się na kulturę słowa pisanego. Ona w naszym kręgu kulturowym znaczy więcej niż rozmowy przy stole. Jesteśmy wychowani w kulturze publikacji – to, co jest opublikowane, ma inny ciężar gatunkowy. Słowo napisane ma inną wagę niż wypowiedziane.
Wydaje się, że wiele osób nie rozumie, że co innego jest powiedzieć coś w domu, a co innego napisać to. Być może nie zdają sobie sprawy z zasięgu, z tego, że te komentarze mogą przeczytać ludzie, których one dotyczą.
Kiedy zaczyna się hejt?
Chyba od momentu, kiedy wychodzimy z kulturalnej formy. Nie chodzi o to, żeby nie wyrażać negatywnych opinii, a o to, by znaleźć dla nich formę. Jeśli napisałbym o jakiejś piosenkarce, żeby umyła mi okna, to byłby to hejt. Jeśli nagrywam primaaprilisowy filmik o prezydencie, to – owszem – wyrażam w nim daleko idącą krytykę, ale w formie, w której mieści się inteligencja, poczucie humoru, w której zważam na słowa.
Można wszystko wyrazić, nie uciekając się do knajackiego słownictwa, które niestety panoszy się w internecie. Słowa straciły wartość, liczą się już tylko ostateczne. Nie można powiedzieć, że coś jest kiepskie albo słabo wygląda. To musi być „masakra” i „tragedia”. Bo to daje nadzieję, że zostaniemy lepiej usłyszeni.
Tymczasem, mam wrażenie, te ostateczne słowa też straciły moc. Nikim już nie wstrząsają.
Nie bolą?
Pewnie, że bolą. Ale – widzę to po sobie – jeśli absurd oskarżeń przekracza granice, to już można się tylko śmiać. Ja już się w ogóle tym nie przejmuję.
Jak pan sobie z tym poradził?
Przede wszystkim przestałem to czytać. Oczywiście całkiem się nie da, bo zawsze ktoś życzliwy podsunie. Trudno nawet powiedzieć, czy sobie radzę czy nie. Każdy z nas chce być kochany i akceptowany, a jeśli spotykamy po drugiej stronie nienawiść, to jest to bolesne. Chodzi raczej o to, że zdałem sobie sprawę, że nie mam na to wpływu. Jestem przekonany o słuszności swoich poglądów i staram się czerpać satysfakcję z tego, że nie muszę być dla wszystkich, tylko dla grupy, która myśli podobnie. To oczywiście grozi zamknięciem w tak zwanej bańce, ale jest też krzepiące.
No i, to wielkie szczęście, mam przy sobie najbliższych, którzy zwłaszcza teraz przypominają mi, co jest w życiu najważniejsze.
Może ten czas, w którym się znaleźliśmy, jest jednak po coś?
Nie jestem w stanie postawić diagnozy dla wszystkich, to zbyt trudne. Dla wielu ludzi to czas tragiczny, czas najwyższej próby.
Dla tych z nas, którym uda się przejść obronną ręką, to może być czas testu. Jedni stwierdzą, że nie wypadł pomyślnie, bo okazało się, że życie odarte z większości aktywności jest nic nie warte. Inni powiedzą, że potrzebowali wyhamowania i problemy, którymi się zajmowali na co dzień, były błahe. Jedni i drudzy może zechcą coś zmienić.
Mnie się wydaje, że jestem dość bliski odpowiedzi na swoje pytania, ale przecież nie wiem, jak głęboko sięgnie ten kryzys, jak uderzy w nas wszystkich i – czy niezależnie od dzisiejszych odpowiedzi – nie trzeba będzie meblować życia na nowo. Mam przy tym ogromne szczęście, że zrobiłem tyle kariery, ile chciałem. Gdyby okazało się, że mam teraz zacząć wiejskie życie, nie byłoby to dla mnie niewyobrażalnym nieszczęściem.
Jak pan spędza święta?
Jeśli chodzi o pozory i rytuały, to nie bardzo będą się różnić od tego, co dzieje się przez ostatni miesiąc. Więcej niż zwykle jest czasu do namysłu.
Myślę o tym, jak głęboki mamy kryzys duchowości, o tym, w co wierzymy, o co się modlimy, czego pragniemy. Opowiada o tym „Hejter”, ale też „Inni ludzie”. U Masłowskiej marzenia bohaterów obracają się wokół rzeczy materialnych. Główny bohater cierpi nie tylko z powodu, że chodzi w starych przemoczonych butach, lecz także że nie stać go na nowe najki. Dokąd – mówię metaforycznie – będziemy marzyć o nowych butach konkretnej marki, to będziemy nieszczęśliwi, że nie możemy ich mieć. Jeśli nie będziemy mieć prawdziwych marzeń – głębokich, duchowych, to w świecie materialnym, nawet, jeśli zarobimy na te buty, będziemy skazani na porażkę.
Być może te święta staną się podróżą duchową, okazją do zastanowienia się nad sensem wszystkiego, co nas otacza, w czym żyjemy, czego pragniemy, czego potrzebujemy.
Tydzień temu zastanawiałem się nad sensem Niedzieli Palmowej. Pomyślałem, że mnie jako osobie publicznej to święto daje co najmniej dwie lekcje. Pierwsza jest taka, że gdy cię fetują, to nie ciesz się zbyt mocno, bo za parę dni mogą cię ukrzyżować. Druga: gdy kocha cię bardzo wielu ludzi, to na pewno są w pobliżu tacy, którzy marzą, żeby ci zaszkodzić.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.