Znaleziono 0 artykułów
28.01.2025

„Madame Butterfly” w reżyserii Mariusza Trelińskiego to wizytówka polskiej opery za granicą

28.01.2025
Madame Butterfly, reż. Mariusz Treliński, fot. Krzysztof Bieliński

Ikoniczny spektakl, jeden z kamieni milowych polskiej opery. Realizacja, która zachwyciła widzów na całym świecie. „Madame Butterfly” Giacoma Pucciniego w legendarnej inscenizacji Mariusza Trelińskiego i Borisa Kudlički obchodzi w tym roku 25-lecie swojej premiery na scenie Teatru Wielkiego – Opery Narodowej. Z tej okazji Mariusz Treliński opowiada nam o historii powstania opery i o tym, jak jej odbiór zmieniał się przez lata.

Pana „Madame Butterfly” została przez Plácido Domingo okrzyknięta operą ikoniczną i właśnie obchodzi swój 25. jubileusz. Zachwyciła publiczność nie tylko w Europie, ale też w USA. W czym pana zdaniem tkwi jej sekret? Co sprawia, że zachwyca niezależnie od szerokości geograficznej i opiera się upływowi czasu?

Debiuty sprawiają, że twórca zyskuje energię odkrywania świata na nowo. Nie wiedząc jeszcze o bardzo wielu pułapkach i zasadach danego zawodu, intuicyjnie trafia na rzeczy kluczowe. Zaczynając pracę nad „Madame Butterfly”, byłem w świecie opery debiutantem – kimś, kto przyszedł spoza tej dziedziny, ze świata kina. Co więcej, miałem do opery dość ambiwalentny stosunek. Z jednej strony zachwycała mnie muzyka, z drugiej inscenizacje często mnie irytowały. 

Mariusz Treliński, Fot. Izabela Grzybowska

Chodzi chyba jednak o znacznie więcej niż tzw. szczęście debiutanta.

Tu nie chodzi o szczęście, tylko o dystans, o umiejętność zobaczenia rzeczy takimi, jakie są, oraz o gotowość do budowania świata od zera. Moja intuicja mówiła mi, że muszę zobaczyć muzykę i to wrażenie przekazać widzowi. Bo tak naprawdę w operze reżyseruje się muzykę, nie słowa. Wystąpiliśmy niejako wbrew założeniom Pucciniego, ponieważ stworzyliśmy spektakl, który jest całkowicie poza realizmem. Jest symboliczny, umowny, metaforyczny. Nie ma klasycznych japońskich kimon, domków, pagody. Jest za to zderzenie dwóch światów – amerykańskiej, zachodniej arogancji z niezwykle głęboką, wyrafinowaną kulturą Wschodu, w dodatku reprezentowaną przez kobietę. Zwrócenie uwagi na tę kobiecą perspektywę, ale też na głębokie, archetypiczne struktury sprawiło, że opera uzyskała inny wymiar. Niezwykle istotne było też to, że na sentymentalizm, emocjonalność Pucciniego został nałożony bardzo duży chłód realizacji. Postaci poruszają się w sposób zwolniony, wystudiowany, zainspirowany tradycją tańca Butoh. Jest w tym coś z medytacji. To paradoksalnie sprawia, że muzyka oddziałuje ze zdwojoną siłą.

Zdecydował się pan też na minimalistyczny, ale elegancki styl, unikając stereotypowego orientalizmu. To wyjątkowe podejście, bo opera kojarzy się chyba raczej z przepychem, bogactwem formy. Ale jednocześnie Japonia, w której rozgrywa się akcja „Madame Butterfly”, to królestwo minimalizmu.

Japońska prostota idealnie wpasowała się w estetykę Borisa Kudlički, który jest minimalistą. Punktem wyjścia było coś prostego, znanego wszystkim doskonale – kiedy siadamy w japońskiej restauracji sushi, znajdujemy na stoliku dwie pionowe pałeczki na poprzecznej podpórce i prosty talerz. To jest genialny układ proporcji, triumf prostoty. Postanowiliśmy z Borysem stworzyć właśnie taką Japonię – prostą scenografię opartą na czystych podziałach i liniach. Z drugiej strony, na kontrze do minimalizmu mamy nieustanną zmianę dekoracji. Z jednej strony jest więc minimalizm każdego pojedynczego kadru, a z drugiej wieczny niepokój płynnych form, które przepływają na oczach widza. Jest więc minimalizm, ale też dynamika. 

Jednocześnie oszczędność środków sprawia, że kobieca perspektywa i emocje tytułowej Madame Butterfly stają się bardziej wyraziste.

Staraliśmy się wysunąć na pierwszy plan tę postać, moim zdaniem dużo ciekawszą niż narcystyczny Pinkerton. Problem opery polega na tym, że ona w pewnym sensie opowiada ponad prostą psychologią. Mamy do czynienia bardziej z figurami niż z ludźmi jako takimi, jak na przykład w filmach. Opera jest jednym z najdziwniejszych wynalazków ludzkości – umówiliśmy się, że za pomocą śpiewu będziemy opowiadali o rzeczywistości. To surrealistyczne założenie – że oto muzyka i śpiew będą opowiadały, jak wygląda świat – powoduje, że na scenie proste psychologiczne portrety nie wystarczają. Konieczna jest silna konwencja, coś, co przekracza realizm i podąża za wymiarem, który jest większy niż życie, który odsłania się w muzyce. 

Madame Butterfly, reż. Mariusz Treliński, fot. Krzysztof Bieliński

Historie o miłości są uniwersalne, nie poddają się presji czasu czy miejsca i „Madame Butterfly” jest tego świetnym przykładem. Ale chyba jednak czasy, w których wystawia się operę, mają wpływ na jej interpretacje i odbiór? Współczesny widz inaczej „czyta” „Madame...” niż ten z roku, kiedy opera miała premierę?

„Madame Butterfly” dzisiaj to nie tylko opowieść o miłości, ale też o świecie patriarchalnym, o świecie, w którym kobietom odebrano podmiotowość, w którym kobiety muszą udowadniać, że są istotą tak samo piękną duchowo i silną jak mężczyzna. Mamy tu przykład wielkiego nadużycia, kiedy mężczyzna traktuje kobietę jako zdobycz, własność. Taka wizja świata była przez lata zapisana zarówno w kulturze japońskiej, jak i w naszej, chrześcijańskiej. Te elementy były tak głęboko uwarunkowane kulturowo, że nieomal niezauważalne. Ta problematyka jest widoczna w inscenizacji. Oczywiście pojęcia mężczyzny i kobiety, ich relacji, postrzeganie tych spraw cały czas się zmienia. Dlatego tak ciekawe jest opisać korzenie świata patriarchalnego i się temu przeciwstawić. Tylko to, co koresponduje z dzisiejszym światem, oddziałuje na nas i powoduje, że spektakl jest żywy. 

A czy z perspektywy czasu nie korci pana, żeby coś w tej swojej interpretacji „Madame Butterfly” zmienić, poprawić?

To jest podobny problem, jaki mają malarze z powiedzeniem sobie „koniec”. Kiedyś trzeba przestać. Zaufać sobie. Nawet jeśli zostawiamy za sobą rzecz niedoskonałą. Dlatego nie chodzę na swoje spektakle, od lat nie widziałem „Madame Butterfly”. Interesuje mnie przyszłość, a chęć poprawy realizuję przy tworzeniu nowych spektakli. Przecież istotą sztuki są również nasze błędy i błędy trzeba kochać, prawda?

To nad czym teraz pan pracuje?

W tej chwili zajmuję się inną kobietą – Ariadną. Cofnąłem się o jedną literę alfabetu – była Butterfly, teraz jest Ariadna. W największym skrócie jest to opowieść o ranie, ranie miłości, którą niesiemy ze sobą przez lata. To również opowieść o wielkiej samotności, o wychodzeniu z traumy. Chcieliśmy tę sytuację uczynić bardziej wyrazistą. Dlatego wyspę Naxos, na której w oryginale przebywa Ariadna, przenieśliśmy na planetę Naxos. Mamy do czynienia z pustką totalną. Z samotnością roztopioną w otchłani kosmosu. Spektakl będzie futurystyczny, Ariadnę otaczają androidy, co idealnie koresponduje ze zdaniem Hofmannsthala i Straussa, którzy powiedzieli, że jeśli Ariadna zobaczy obok siebie jakąkolwiek ludzką twarz, to ta historia przestanie mieć sens. 

Dla miłośników opery „Madame Butterfly” to ikoniczny spektakl. A co z tymi, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z tą dziedziną sztuki? Czy pana zdaniem to dobry spektakl na początek, czy może raczej propozycja dla bardziej wyrobionych widzów?

Sam od niej zaczynałem. Moim zdaniem to idealna opera na początek. Muzyka Pucciniego jest porywająca. Naprawdę wzrusza. Ma przy tym wymiar niezwykle monumentalny. To spektakl, który próbowaliśmy parokrotnie zdjąć z repertuaru, ale za każdym razem dostawaliśmy wiele próśb o to, aby w nim została. Sztuka Japonii często umiejscawia człowieka w ogromnym pejzażu jako maleńką kropeczkę. Ta proporcja w „Butterfly” została zachowana. Ta kropeczka wzrusza. 

Natalia Jeziorek
  1. Kultura
  2. Sztuka
  3. „Madame Butterfly” w reżyserii Mariusza Trelińskiego to wizytówka polskiej opery za granicą
Proszę czekać..
Zamknij