„Najseksowniejszy Duńczyk”, którego pamiętamy jako Le Chiffre’a z „Casino Royale” i mordercę z „Hannibala”, tym razem gra przeciętniaka – licealnego nauczyciela w kryzysie, który uznaje, że najlepszym rozwiązaniem jego problemów jest alkohol. Zgodnie z eksperymentem norweskiego psychiatry Finna Skårderuda człowiek z 0,5 promila alkoholu we krwi jest lepszą wersją siebie. „Na rauszu” Thomasa Vinterberga można oglądać 11.06.2021.
„Film o czterech facetach, którzy piją, żeby życie stało się bardziej znośne”. Pobieżne streszczenie „Na rauszu” brzmi jak zwyczajne popołudnie w części polskich domów.
Owszem, mamy tu czterech facetów, którzy rozpoczynają ryzykowny eksperyment z udziałem alkoholu, ale dla mnie już po pierwszej lekturze scenariusza było jasne, że ten wątek to tylko czubek góry lodowej. Chwytliwy wątek uruchamia opowieść o tym, jak warto żyć. Zamiast nieustannie gdybać o tym, co się może wydarzyć, ciągle martwić tym, co się już wydarzyło, lepiej być obecnym tu i teraz. To jest serce „Na rauszu”.
Punktem wyjścia dla filmowego eksperymentu bohaterów jest teoria norweskiego psychiatry Finna Skårderuda, który twierdzi, że rodzimy się z deficytem promili, że z 0,5 we krwi bylibyśmy lepszą wersją siebie. Zgadza się pan z jego kontrowersyjną tezą?
Alkohol jest z nami od tysięcy lat. Wikingowie sięgali po niego przed walką albo żeby zbliżyć się do bogów. Po wypiciu alkoholu coś się otwierało. Dziś jest tak samo. Po dwóch piwach na pewno lepiej gram w rzutki, jestem zwinniejszy, rzucam jak w transie. Jak masz 60 lat i brak ci odwagi, żeby zadzwonić do kobiety, która ci się podoba, piwko też może pomóc. Czy kiedy poznałaś swojego chłopaka, oboje byliście całkiem trzeźwi? Bo miłość życia rzadko poznajemy w muzeum, raczej na imprezie. Łyczek napoju wyskokowego i nagle napięcie karku opada, rozmowa robi się bardziej potoczysta, a my nie nienawidzimy siebie tak bardzo... Skårderud ma rację w tym, że lekkie podwyższenie poziomu alkoholu rzeczywiście coś zmienia. Teoria jest dobra, problem zaczyna się w praktyce. Jak miałoby wyglądać podtrzymywanie tego stanu na przestrzeni dnia? A co, jeśli nasz organizm się przyzwyczai i zaczniemy potrzebować więcej?
Czy w ramach przygotowań do roli kogoś, kto przez większą część filmu pozostaje pod wpływem alkoholu, trzeba samemu sięgnąć do kieliszka?
W „Na rauszu” bohaterowie funkcjonują z konkretnym poziomem promili we krwi. Musieliśmy przeprowadzić testy, żeby wiedzieć, jak dokładnie to wygląda. Jak mówimy, kiedy mamy pół promila, jak ruszamy się, kiedy ten poziom wzrasta do 0,8. Tak, część ćwiczeń aktorskich odbywała się z butelką w ręku. Nasze poczynania zarejestrowaliśmy i następnego dnia, z lekkim bólem głowy, oglądaliśmy to ku własnej uciesze. Ale na pewnym etapie eksperyment bohaterów wymyka się spod kontroli. Tak skrajnego upojenia, cyrkowego szaleństwa nie mogliśmy już przetestować na sobie. Tu bardzo praktyczne okazały się rozmaite filmy na YouTubie, tak się składa, że w większości pochodzące z Rosji. Wychodzi na to, że tamtejsi mężczyźni mają tendencję nie tylko do ostrego picia, ale też do filmowania swoich wyskoków. Tak poznałem zasadę numer jeden grania osoby ubzdryngolonej do szczętu: kiedy upadasz, nigdy nie używaj rąk.
Taki dobry aktor jak pan potrafi udawać trzeźwego, kiedy jest pijany?
Lubię myśleć, że potrafię. Zresztą na tym polega cały wic: granie osoby pijanej to ciągłe udawanie. Kiedy ludzie są pijani, zawsze próbują to ukryć. Ruszają się nieco wolniej i bardziej precyzyjnie, przesadnie wyraźnie mówią. Szybko staje się jasne, że coś jest nie tak. Alkohol w specyficzny sposób wpływa na nasze zachowanie. Potrafi zmieniać je w ułamku chwili. Normalna rozmowa nagle staje się agresywna, wymiana dowcipów przeobraża się w seans użalania się nad sobą i czarną rozpacz. To, że na plan alkoholu nie wnosimy, było jasne od początku. To byłoby nie tylko nieprofesjonalne, ale też niepraktyczne. O wiele łatwiej jest tworzyć pod wpływem muzykowi, który samotnie siedzi w swoim studiu, niż aktorowi, w którego pracę wpisane jest stałe obcowanie z innymi ludźmi.
Mam wrażenie, że dla Martina, Nikolaja, Tommy’ego i Petera eksperyment z promilami to przykrywka. W jednej z pierwszych scen idą na kolację urodzinową, zaczynają rozmawiać... i nagle orientują się, że życie im uciekło. Zna pan to uczucie?
Mój bohater wciąż stoi na peronie, ale jego pociąg już odjechał, tylko on się jeszcze nie zorientował. Momentem zwrotnym jest wspomniane spotkanie. Wydaje mi się, że wielu ludzi zna to uczucie. Ja akurat mam pracę, która mnie przed taką sytuacją chroni. Kreatywna, wciągająca, nierozerwalnie związana z poznawaniem nowych osób. Aktorstwo zabezpiecza przed przegapieniem swojego pociągu. Ale wątpliwości: czy to już wszystko, co na mnie czeka, czy naprawdę nie pragnę niczego więcej?, są powszechne. Mnie także zdarzało się tak czuć. Ratunkiem okazuje się to, że nieźle podążam za intuicją. Jeśli mam to dziwne uczucie, że coś nie gra, natychmiast zaczynam zadawać pytania. A jeśli szukanie odpowiedzi na zewnętrz nie działa, patrzę w głąb. I jeszcze jedna złota rada: każdy dzień jest dla mnie równie ważny. Nie zachowuję energii czy emocji na jakąś abstrakcyjną przyszłość, na niepewne wydarzenia, które w abstrakcyjnym kiedyś okażą się bardziej mojego zaangażowania godne. Na tej płaszczyźnie ja i mój bohater nie mamy wiele wspólnego. On od bardzo dawna nie jest ze swoim życiem na bieżąco, ono mu po prostu uciekło.
W filmie alkohol często działa jako siła, która dopuszcza do głosu emocje.
Wydaje mi się, że dziś emocje są milej widziane w dyskursie publicznym niż kilka dekad lat temu. Dotyczy to kobiet i mężczyzn. Wolno nam je okazywać, oczywiście do pewnego stopnia. Czasami wręcz się tego oczekuje. Na przykład polityką sterują dziś niemal wyłącznie emocje, bo na pewno nie nauka. Ale to taki powierzchowny poziom. W istocie, jeśli zbliżymy się przypadkiem do emocji, które są w nas głęboko, szczere i czyste, potrafimy się przerazić. Bo nie wystarczy przysiąść i się dla zasady chwilę posmucić. Trzeba te emocje zaakceptować i przepracować, a to poważne zadanie. Wydaje mi się, że perspektywa tak znaczącej konfrontacji jest dziś bardziej przerażająca niż samo okazywanie uczuć. Ale jeśli chcemy cieszyć się życiem, praca z emocjami jest absolutnie konieczna.
W finale filmu ma pan bardzo emocjonalną scenę taneczną. Zanim zaczął pan karierę aktorską, był pan tancerzem, ale dotąd nie widzieliśmy pana w takiej roli na ekranie. Jakie to było uczucie: wrócić do korzeni?
Na początku nie zgadzałem się z Tomasem. On mówił, że ta sekwencja dzieje się naprawdę, ja chciałem, żeby była marzeniem sennym. Bałem się, że jeśli podejdziemy do niej dosłownie, zrobi się pretensjonalnie. Z perspektywy czasu widzę, że Thomas miał rację. Tu nie chodziło o ruchy taneczne, tylko o to, co Martin ma w głowie. Ogromny apetyt na życie zderza się z chęcią zniknięcia, utonięcia w otaczającej ich wodzie. Na poziomie osobistym scena taneczna była osobliwym doświadczeniem. Kiedyś, gdy skakałem, to frunąłem. Teraz wyszły z tego nędzne podrygi.
Ból pleców, nieodłączny atrybut dorosłości... Co w byciu dorosłym najbardziej pana rozczarowało?
Pierwsze, co się nasuwa, to presja związana z odpowiedzialnością. Ale wydaje mi się, że w dzisiejszych czasach odczuwa ją także wiele dzieciaków. Najsmutniejsze zatem jest chyba to, że do pewnego momentu wiek był tylko numerkiem. Trzydzieste urodziny? Trzydziestka to świetna liczba! Czterdzieste – świetnie, okrągłe! A potem przychodzi pięćdziesiątka… I nagle nie jest już tak wesoło. Nawet jeśli jesteś optymistą, masz przed sobą najwyżej drugą połowę życia. Dla kogoś, kto naprawdę życie lubi, to nie jest zabawne. Pojawia się pytanie: czy mogę jeszcze raz wsiąść w tę kolejkę? Czy mogę się ponownie przejechać?
Wtedy człowiek odwraca się za siebie. Widzi wszystkich tych młodzików, którzy właśnie skończyli szkołę, świętują maturę, wydaje im się, że są nieśmiertelni... I zamiast być zazdrosnym, musi sobie powiedzieć: to nie wróci. A skoro tak, to równie dobrze mogę z tego, co mi zostało, wycisnąć dwieście procent. Ale, choć racjonalnie tak właśnie uważam, to jednocześnie za rozczarowujące uznaję, że my, ludzie, nie dożywamy dwutysięcznych urodzin.
Ten film powstawał w cieniu okropnej tragedii. W maju 2019 roku w wypadku samochodowym zginęła 19-letnia córka Thomasa, Ida. Co jako grupa przyjaciół mogliście dla niego zrobić?
Nie ma niczego, co przyjaciel może w takiej sytuacji zrobić. Chcesz unieść tony, ale nie jesteś w stanie podnieść nawet jednego grama. Możesz tylko być i czekać. Ida miała w tym filmie występować. Była dla niego inspiracją, to jest jej szkoła, częściowo też jej opowieści. Po jej śmierci wszystko nagle straciło znaczenie. Film też, ale Thomas chciał go zrobić jako hołd dla Idy. I tak „Na rauszu” stało się hołdem dla życia.
2020 rok chyba jeszcze silniej dał nam odczuć, jak kruche jest ludzkie życie.
Tak, upływ czasu jest szczególnie dotkliwy w tym dziwnym okresie, gdy bliskość śmierci staje się bardziej namacalna. Sam w zeszłym roku straciłem oboje rodziców. Miałem złamane serce, a jednocześnie odczuwałem dziwny spokój, bo przynajmniej wydarzyło się to w odpowiedniej kolejności: rodzice przed dziećmi... Jeśli w 2020 roku udajemy, że nic się nie zmieniło, to znaczy, że ignorujemy otaczający nas świat.
Rytm naszego życia wyznacza dziś lęk.
Rozumiem ten mechanizm. Ale życie w ciągłym strachu przed śmiercią to życie zmarnowane. Śmierć przyjdzie na pewno i strach nie odsunie tej perspektywy. Nie ma sensu się bać, lepiej pracować nad jakością naszego funkcjonowania. Zadawać sobie ważne pytania. Ponownie znaleźć miłość, zagubioną bliskość z żoną, z dziećmi, z życiem. Jasne, nasz film daje widzowi kopa w brzuch, ale jest w nim też silnie wyczuwalny pierwiastek nadziei. Mam nadzieję, że seans zainspiruje widzów, żeby podnieść słuchawkę i wykonać telefon do kogoś, do kogo powinni byli zadzwonić już bardzo dawno temu. I że nie będą musieli sobie golnąć, żeby to zrobić.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.