Ludzie mówią: „Co ona ze sobą zrobiła”, a ja cieszę się, że już nie tańczę, jak mi zagrają – mówi Magdalena Mielcarz i opowiada o swojej życiowej metamorfozie. Z grzecznej Słowianki z lokiem i perłami w ostrego kociaka, który nie boi się głośno krzyczeć w sprawie równouprawnienia kobiet i dokładnie wie, czego chce od życia.
Twoja najnowsza płyta wychodzi pod intrygującym pseudonimem „Lvma Black”, co w wolnym tłumaczeniu znaczy struga ciemnego światła. Skąd ta Lvma?
Trochę z przypadku. Chciałam nazwać się po prostu Magdalena, bo mojego polskiego nazwiska nikt nie potrafi wymówić, ale okazało się, że moje imię jest już w Stanach zastrzeżone przez inną artystkę. Wtedy przyszła mi do głowy Lvma Black, bo dobrze oddaje moją naturę. Jest we mnie dwoistość – światło i ciemność.
Co w tobie jest jasne?
Jasna jest wiara w ludzi i niegasnąca nadzieja. Zawsze zobaczę ten drobny skrawek światła. Co nie znaczy, że nie ma we mnie ciemnej strony. Wychowywałam się na warszawskim blokowisku za Żelazną Brama, gdzie nie wszystko było piękne i proste. Rodzice pracowali, a ja spędzałam czas na trzepaku – broniąc honoru swojego lub innego dziecka z bloku. Takie prawo ulicy. To nie były czasy, kiedy rodzic przychodził pomóc, gdy był jakiś problem. Tamte lata nauczyły mnie, jak radzić sobie samej. Kiedy jako szesnastolatka wyjechałam do Paryża, byłam już w jakimś sensie twarda. Mimo to czułam się tam bardzo wyobcowana, mijały całe tygodnie, miesiące, w ciągu których nie miałam nikogo bliskiego, z kim mogłabym porozmawiać. Telefonów komórkowych jeszcze nie było. Na telefon do mamy stać mnie było raz w tygodniu, a rozmowa trwała 10 minut. Tamta samotność pogłębiła moją introwertyczną naturę i jedyną rzeczą, która mnie ratowała, była muzyka. Pamiętam każdorazowy dylemat, czy zapakować kolejny segregator z płytami CD, czy jednak może coś do ubrania.
I pewnie zawsze wygrywały płyty. Co na nich było?
Dużo dołów i ciemności. Byłam poważna jak na swój wiek i lubiłam klimaty triphopowe. Słuchałam dużo Morcheeby i Trickiego. Blokowisko na pewno miało wpływ na moje ciemne fascynacje muzyczne.
Jaką byłaś dziewczynką?
Zamkniętą i grzeczną. Nauczono mnie zachowywać się w określony sposób i naprawdę wiele lat zajęło mi wyjście z tych nałożonych na mnie ram.
Poukładana dziewczynka na wybiegach Paryża. To nie pasuje do modelki, która zdobywa świat.
Mimo że byłam cichym dzieckiem, nigdy nie brakowało mi odwagi. Może i nie miałam w zwyczaju pyskować, ale byłam zawzięta i zawsze w głowie powtarzałam sobie: „Żywcem mnie nie wezmą”. Modeling to nie jest zawód, który zachęca do dyskusji. Teraz to się zmienia, ale wtedy jak zadawałam pytania, to kazali mi się przymknąć. Wbrew pozorom czasy pozowania tylko utrwaliły moje mieszczańskie wychowanie. Wyzwolenie przyszło dopiero w szkole aktorskiej w Nowym Jorku. To tam wreszcie poczułam się sobą i przestałam być ugrzeczniona.
Szkołę skończyłaś dobre kilkanaście lat temu, a w Polsce o twojej wielkiej metamorfozie mówi się od niedawna. To był taki długi proces?
Trochę mi to zajęło i podejrzewam, że ta metamorfoza cały czas trwa. Pamiętam, jak męczyłam się, siedząc cały dzień w lokach i perłach przed obiektywem. Łapałam gdzieś swoje odbicie w lustrze i zastanawiałam się: „Kto to jest??”. Po sesji zawsze musiałam czym prędzej zerwać z siebie całe to przebranie. Wiedziałam, że taka jest specyfika tej pracy, ale zajęło mi wiele lat, żeby się od tego uwolnić.
I przeżyć spóźniony nastoletni bunt.
Właśnie. Nie przeżyłam go wtedy, kiedy moi rówieśnicy, bo siedziałam w Paryżu i musiałam być odpowiedzialna. Tam mój bunt i tak by nikogo nie obchodził, więc dopiero jako dorosła kobieta mogłam zbuntować się przeciwko samej sobie.
Jak to wyglądało?
Z domu nie uciekałam, talerze też nie latały, ale po prostu rosła we mnie coraz silniejsza niezgoda na to, jaką ludzie chcą mnie widzieć. Wyrazem tego była chociażby drastyczna zmiana fryzury. Obcięłam długie loki i zrobiłam sobie jasnego boba. Ludzie gadali: „Co ona ze sobą zrobiła?”, a ja czułam się szczęśliwa, że nie tańczę, jak mi zagrają. Poluzowałam swoje własne kucyki. To, co przeszłam, trudno nawet nazwać buntem, to był proces emancypacji.
Macierzyństwo odegrało rolę w tej metamorfozie?
Niespecjalnie, ale na pewno byłabym inną matką, gdybym nie przeszła całej tej drogi. Moja mama jest absolutnie wspaniałą osobą, ale wychowała mnie w duchu „dziewczynki tak się nie zachowują”. Myślę, że takie stawianie sprawy bardzo nas, kobiety, osłabia, zabiera nam prawo do walki o nasze zdanie, w imię „grzecznego zachowania”.
Jeśli nie narodziny dzieci, to co było tym przełomowym momentem?
Może wydanie singla „Sister Army”, który na długo przed ruchem #MeTooporuszał temat niezgody na przedmiotowe traktowanie kobiet. W refrenie tej piosenki śpiewam: „Zamienię twoje łzy na strzały”. Pamiętam, że jak pisałam ten tekst, to byłam już na etapie dostawania wysypki za każdym razem, kiedy widziałam, jak przedmiotowo my, kobiety, jesteśmy traktowane.
Wydanie tej piosenki zbiegło się z twoimi 40. urodzinami. Przeżyłaś je mocno?
Bardzo mocno. To śmieszne, bo zawsze uważałam, że nie będę miała z tym żadnego problemu, że wiek nie gra dla mnie roli. Okazało się jednak, że czterdziestka jest super, ale jak się komuś innemu przytrafia. I wbrew pozorom nie chodziło o takie rzeczy, jak starzenie się czy to, że będą mi się robić zmarszczki. Poczułam panikę dotyczącą tego, czy żyję tak, jak chciałabym żyć, i czy spełniam swoje marzenia. Pamiętam jedną noc, kiedy obudziłam się przerażona, że zaraz mam te okrągłe urodziny i nie wiem, jaki mogę wystawić sobie bilans. Pomyślałam wtedy, że najgorzej by było obudzić się za 10 lat i zrozumieć, że przeżyło się cudze życie.
Co było w tym życiu cudzego?
Modeling. Ale był też oknem na świat. Nigdy nie marzyłam o wybiegu i wspominam tę robotę jak rwanie zębów. Uwielbiałam podróżować i poznawać innych, ciekawych ludzi. Bardzo mnie te lata otworzyły i wzmogły mój apetyt na życie. Ale sama praca była niezwykle odtwórcza i nudna, zawsze odmierzałam minuty do końca zdjęć. Rzuciłam to z dnia na dzień i poczułam ogromną ulgę, że nie muszę już być klaunem. Teraz idę już tylko w rytmie serca. Oczywiście są frustracje i momenty zwątpienia, ale wiem, że muzyka to mój kierunek.
Ale też nie taki zupełnie nowy. Pamiętam twój pierwszy singiel „Drown in Me”. W porównaniu do tego, co robisz dziś, to była zupełnie inna bajka. Rozwiany włos, pustynia, galopujące konie.
Bardzo lubię te piosenkę. Kiedyś wolałam nastrojowe klimaty. Ale z upływem lat rozszerzył mi się gust muzyczny. W LA, gdzie mieszkam na co dzień, nałogowo słucham stacji hiphopowych. Przez lata brakowało mi przyzwolenia na takiego kopa. Nie znaczy to, że odżegnuję się od tej dawnej Magdy. Od tego teledysku wszystko się zaczęło. Pamiętam, że pierwszą osobą, której wysłałam tę piosenkę do odsłuchu, była Kayah. Przez kilka godzin się nie odzywała i myślałam, że umrę ze wstydu. W końcu zadzwoniła grubo po 11.00 w nocy i wyszeptała do telefonu: „Madzia, to jest zajebiste”. To niesamowite, jak opinia jednej osoby może podciąć skrzydła albo ich dodać. Kayah jestem wdzięczna do dziś.
Ciekawe, co by powiedziała o twoim najnowszym singlu „Summertime Hobby”.
Dziś już nie wysyłam piosenek z pytaniem, czy są OK, bo nie szukam opinii innych, żeby dać sobie przyzwolenie na muzyczne istnienie. Wiem, co mi się podoba, i najtrudniej jest mi teraz dogodzić sobie samej. Mam ukształtowany gust i wiem, czego chcę, ale i tak uwielbiam pracę w grupie i wspólne tworzenie muzyki. Choć zdaję sobie sprawę, że moje silne zdanie nie zawsze jest łatwe dla współpracowników.
Co w tym najnowszym kawałku jest w 100 procentach twoje?
Pragnienie tego, żeby się wybawić. I żeby inni, słuchając tego numeru, zapomnieli o swoich troskach i się po prostu rozerwali. Uwielbiam słońce, towarzystwo, wino, śmiech i zwyczajnie kocham letnie hity. Cała płyta jest raczej ciemna, ale miałam ogromną potrzebę, żeby był jeden numer, który tak grzmotnie, że nóżka sama będzie latać.
W neonowej spódnicy. Te kolory w teledysku to też twój pomysł?
Tak, ciągnie mnie do stylizacji z przełomu lat 80. i 90. Uwielbiam oldschoolowe klimaty z przymrużeniem oka. Pewnie w przyszłości czeka mnie jeszcze inna faza, ale teraz takie inspiracje dają mi dużo radości.
W Polsce nowa Magda spotkała się z zupełnym brakiem zrozumienia. Zabolało?
To raczej ulga, że nie muszę się wszystkim podobać. Czuje się dużo silniejsza, gdy nie spełniam oczekiwań innych, tylko swoje własne. Jesteśmy czymś o wiele więcej niż nasz wygląd. Poza tym nie histeryzujmy, czy naprawdę musimy się tak przejmować tym, czy ktoś o nas powie, że ładna lub brzydka? Co to zmienia? Chciałabym, aby kobiety czerpały swoje poczucie własnej wartości ze spraw o wiele bardziej znaczących.
Mąż wspiera cię w tej zmianie?
Najbardziej mnie lubi bez makijażu i w rozpuszczonych włosach, więc tego ma w domu pod dostatkiem. Zawsze twierdziłam, że facet musi zobaczyć cię w najgorszej wersji – i jeśli cię w takiej kocha, to możesz mu dać też najlepszą. A jeżeli chodzi o nas, to mam nadzieję, że najważniejsze jest i tak to, co niewidoczne dla oczu.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.