Przedsiębiorczość okazała się dla mnie furtką do wolności – mówi Marta Ożóg-Orzegowska, współwłaścicielka Kukukida, zrównoważonej marki dla dzieci, która odnosi sukcesy na azjatyckich rynkach. Jak sama przyznaje, najlepszą akademią sukcesu okazała się dla niej praca w wielkiej korporacji.
Marta weszła w świat marketingu przez przypadek. Najpierw „szczęśliwie nie dostała się na studia prawnicze”, więc wylądowała na filologii rosyjskiej, gdzie przez pięć lat czytała klasyków literatury. Później planowała karierę na uczelni, ale brutalna rzeczywistość wczesnych lat 2000 kazała jej ustawić się w długiej kolejce po etat. Swoją pierwszą pracę dostała w marketingu w branży budowlanej. – Szybko stałam się specjalistką od drzwi – uśmiecha się. – Byłam zdziwiona, bo odkryłam, że potrafię żonglować obowiązkami. Spodobały mi się wolność, brak hierarchii. To, że zaangażowanie przekłada się na wyniki. Poczuła też, że jej nastawiona na wyzwania osobowość dobrze sprawdza się w tej pracy. W bibliotece mogłaby cierpieć. Pierwsze sukcesy pozwoliły Marcie zbudować zdrową pewność siebie. Wkrótce zmieniła pracodawcę. Nie wiedząc wiele o modzie, trafiła do Croppa.
Korporacja z ludzką twarzą
– Wtedy zaczęły się przygody. Na początku zajmowałam się marketingiem eksportowym. Do moich rynków należały kraje satelickie dawnego ZSRR, m.in. Rosja, Bułgaria, Rumunia, Czechy... Dużo podróżowałam, współpracowałam z ciekawymi ludźmi, mieliśmy strategię opartą na street arcie i nietypowe projekty – mówi, nie łapiąc tchu. – Nauczyłam się, jak ważny jest zgrany, lubiący się zespół. Po jakimś czasie Marta została doceniona i awansowała na stanowisko brand managera marki. – A to już była jazda bez trzymanki – przyznaje. – Prześcigaliśmy się w wymyślaniu niestandardowych akcji. W 2011 roku, kiedy nikt nie traktował poważnie fotografii analogowej, razem z Łukaszem Ziętkiem zrobiła kampanię na polaroidach. Na zdjęciach zrealizowanych w londyńskiej pralni obok dzieciaków pojawili się modele po siedemdziesiątce. Po Polsce jeździł szalony autobus-szafobus, wokół którego marka organizowała lokalne wydarzenia. A witryny zostały opanowane przez ogrodowe krasnale pomalowane przez największe sławy rodzimego street artu. O Croppie było głośno, a Marta odbierała branżowe nagrody.
– Pracowałam intensywnie, ale muszę powiedzieć, że ta korporacja miała ludzką twarz. Przez kilka lat uczyłam się, podejmowałam wyzwania, ale też urodziłam dwójkę dzieci. Wciąż czułam, że drzwi są przede mną otwarte – mówi.
Po powrocie z drugiego urlopu macierzyńskiego dostała zadanie stworzenia zupełnie nowej marki. – Sinsay budowaliśmy od etapu wymyślania nazwy, aż po otwarcie pierwszego sklepu. Rozpisywaliśmy DNA marki, wymyślaliśmy sposób komunikacji, budowaliśmy sieć sprzedaży – wymienia. Marta była już po trzydziestce, a brand miał być skierowany do nastolatków, wiedziała więc, że musi znaleźć inny język i kanały komunikacji. – Postawiliśmy wszystko na media społecznościowe. Zamiast inwestować miliony w spoty telewizyjne, znajdowaliśmy influencerów z małych i średnich miast. Zapraszaliśmy ich na otwarcie lokalnych salonów i tak w sklepach pojawiały się tłumy. Był 2013 rok, dziś to może wydawać się śmieszne, ale wtedy po raz pierwszy zobaczyliśmy, jak obecność w internecie przekłada się na ruch w sklepach.
Wiatr zmian
Choć Marta twierdzi, że nie szukała odmiany, jednak gdy tylko pojawiła się okazja, poszła w zupełnie nieznanym kierunku. – Moja koleżanka Joanna Znajewska poprosiła mnie, żebym pomogła jej przy prowadzeniu strony małej marki odzieżowej na Facebooku. To był niszowy dziecięcy brand – dla mnie terra incognita. Pomyślałam wtedy, że skoro muszę głębiej wejść w temat, właściwie mogę zająć się całą działką, czyli marketingiem i sprzedażą – wspomina.
Pracując w na etacie, stała się też współwłaścicielką start-upu, a po trzech latach, kiedy jej zyski z projektu zaczęły przewyższać pensję, zrezygnowała z pracy w korporacji i skupiła się na własnym biznesie.
Ale sukces Kukukida, bo tak dziewczyny nazwały swój niszowy brand, nigdy nie miał być mierzony wyłącznie wynikami finansowymi. Mieszanka poważnego doświadczenia zawodowego i macierzyńska perspektywa pozwoliły jej myśleć o projekcie bezkompromisowo pod kątem ekologii i etyki. Marka od początku bazowała na organicznych bawełnach i kontrolowanej produkcji w sprawdzonych polskich szwalniach. Rzeczy Kukukida z założenia miały być ładne i trwałe, do tego stopnia, żeby rodzice przekazywali je sobie, gdy ich dzieci już z nich wyrosną. – To się sprawdza. Bo znam maluchy, które chodzą w naszych pierwszych bodziakach. Rodzice są coraz bardziej świadomi i rozumieją, że za równowartość trzech par legginsów z sieciówki lepiej kupić jedne dobrej jakości – mówi Marta.
Drugim filarem marki jest też estetyka. To, jak wyglądają, ale też jak oddziałują na dzieci ubrania, jest integralnym elementem filozofii. Gdy Joanna wymyśliła, że nadruki będą projektowane przez maluchy, Marta rozwinęła tę koncepcję. – Trochę słodki, a trochę rozrabiaka – rebel but cute. Bardzo zależało mi na tym, żeby produkt i komunikacja były nasze – osobiste, a jednocześnie bardzo spójne – podkreśla. Dlatego Kukuid ma nietypowy produkt flagowy – bluzę dinozaura. Uniseksowe ubranie-przebranie, w którym dzieciaki mogą chodzić do szkoły, ale też doskonale się bawić.
Kukukid ma już pięć lat, 12 kolekcji w portfolio i wiernych klientów w Polsce, Europie, Australii, USA, Chinach i Korei Południowej. – Azjatycka klasa średnia docenia jakość wykonania w Unii Europejskiej, a nasza estetyka jest im bliska – mówi Marta, która uwielbia sprawdzać reakcje swoich kontrahentów na międzynarodowych targach. Gdy pytam ją o plany na przyszłość, jest ostrożna. – W tym momencie najbardziej liczy się dla mnie życiowy balans. Pewnie, że chcę rozwijać firmę, ale raczej nie kosztem wpuszczenia wielkiego inwestora. Wychodzę z złożenia, że można się najeść małą łyżeczką. Przedsiębiorczość okazała się dla mnie furtką do wolności. Nie chce jej stracić dla wielkich stanów magazynowych – przyznaje.
Marta ceni sobie pracę na kuchennym stole, fakt, że o 16 zamyka komputer i spędza czas tylko z dziećmi. Czasem, gdy jest ładna pogoda, zmienia plany. Zamiast domowego biura organizuje wtedy rodzinną wycieczkę na otwarte morze, bo jest zapaloną żeglarką. Ma też czas na swoje „zadanie karmiczne”. – Razem z mężem działamy w stowarzyszeniu Halo Kultura, projekcie zrzeszającym kilkudziesięciu gdyńskich artystów, którzy działają w mieście. Bo może to mało biznesowe, ale urodziłam się w Gdyni i nie wyobrażam sobie życia w innym miejscu – mówi.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.