„Potrzebuję jeziora i rozmowy z bliską osobą” – pisze Małgorzata Halber w nowej książce „Hałas” (Wydawnictwo Cyranka). Z pisarką i rysowniczką rozmawiamy o potrzebie spokoju, wyciszenia i rozbudzenia w sobie na nowo ciekawości świata, którą trudno realizować w czasach chaosu informacyjnego.
Piszesz, że ludzie nie powinni musieć chodzić do pracy, chyba że chcą. Dlaczego ten przymus pracy tak cię denerwuje?
Parafrazując Marię Janion: pracując, tracimy życie. Na dojazdy, na spory ze współpracownikami, na ankiety, lęk przed zwolnieniem. Na myślenie o pracy. Ale przede wszystkim jesteśmy coraz bardziej zmęczeni. A zmęczeni i wystraszeni nie mamy sił na rzecz najważniejszą – ciekawość.
Niepracowanie jest jednak trochę utopijne.
Bo tej myśli zawartej w tytule pierwszego rozdziału, że ludzie nie powinni chodzić do pracy (chyba że chcą), nie należy traktować dosłownie. Na tym polega przyjemność pisania literatury, to nie są diagnozy społeczne, to manifest.
Rola pracy w życiu codziennym się wynaturzyła?
O to mi chodzi. Kiedy ostatnio płakałaś z powodu pracy? Bo ja w tym miesiącu na pewno raz. Zasadniczo praca stała się dla nas najważniejsza. W ciągu 10 lat ze względu na wielość kanałów informacyjnych, mediów społecznościowych przestała istnieć granica między życiem prywatnym a pracą. 15 lat temu szefowi do głowy by nie przyszło, żeby w sprawach zawodowych pisać na Messengerze. Teraz to naturalne.
W wielu miejscach musimy też zainstalować na prywatnych telefonach komunikatory typu Slack, Google Chat, WhatsUp, platformy takie jak Asana czy Trello.
I każdy sygnał powiadomienia z nich wywołuje paraliż. Możemy siebie przekonywać: „sprawdzę to potem”, ale i tak lęk, co to jest, kto pisze, oraz przymus wykonania tego potencjalnego zadania (bo przecież to najprawdopodobniej z pracy, więc jest to z pewnością rzecz do wykonania) powodują w nas zamarcie i wyrwanie z tego, co robiliśmy wcześniej. W dodatku właściwie można nic innego nie robić cały dzień, tylko sprawdzać co chwilę powiadomienia.
Nadziei upatrujesz w zachwycie i ciekawości. Ale jak piszesz, „żeby móc się zachwycać – musimy być wolni”.
Przede wszystkim nie możemy być zmęczeni. Ale czas wolny to nie jest to samo co odpoczynek! Bo nam czas wolny kojarzy się z momentem wolnym od zadań, gdy możemy spać, leżeć, odreagowywać. Ale to nie jest jeszcze czas wolny. To jest odwirowanie. A prawdziwie wolny czas najlepiej opisał filozof Josef Pieper: „Czas wolny to forma spoczynku koniecznego, aby mieć możliwość pełnej akceptacji tego, co zwykliśmy nazywać rzeczywistością. Tylko ktoś spokojny jest w stanie nastawić ucha. Ten, kto odczuwa niepokój, nie usłyszy nic”.
Pieper pisze o tym, że odpoczynek to nie weekend, wakacje, przerwa. W ogóle nic, co należałoby do języka pracy. To stan ducha, predyspozycja, moment, który należy tylko do nas, w którym nic nie musimy. Dopiero wtedy, bezproduktywni do granic, możemy się czymś zaciekawić. I zachwycić. To się zdarza czasem na wakacjach, kiedy po kilku dniach spokojnie patrzymy na ważkę na pomoście. Albo nagle zapragniemy przeczytać coś o historii miasteczka, w którym jesteśmy. To się musi dziać powoli.
Piszesz, że spieszymy się do domu, biegniemy z pracy, żeby… zalec na kanapie i scrollować Instagram. Ale czy zawsze taki rodzaj rozrywki jest zły?
Nie, bo każdy z nas potrzebuje rozrywki. Problem polega na tym, że robimy to dłużej, niż byśmy sobie tego życzyli, i jednocześnie wyrabia się w nas nawyk. Taki, że to pierwsze, co przychodzi nam do głowy. I że naprawdę robimy to o wiele, wiele dłużej, niż byśmy sobie tego życzyli. Ciekawi mnie to, że kod infinite scroll nie istniał od zawsze. Ktoś musiał go napisać. A jednocześnie aż trudno mi uwierzyć, że kiedyś go nie było.
Podsłuchałam dziś rozmowę dwóch dziewczyn. Jedna z nich, gdańszczanka, mówiła o tym, że na plaży, gdy jest odpływ, spotyka coraz więcej ludzi z siatkami na motyle. Zgarniają nimi siatkami kamienie w duże kopce, żeby później szukać w nich bursztynów. Każdy z nich pilnuje swojego kopca, stara się zgarnąć jak najwięcej. I ta dziewczyna powiedziała, że chociaż widok ten ją zasmucił, nie umie teraz chodzić po plaży, nie patrząc pod nogi, wypatrując bursztynów. Nie umie na tej plaży odpocząć. Czuje, że znowu ten spacer musi mieć jakiś cel.
Ta dziewczyna nie wyznaczyła sobie tego zadania, ona w pewnym sensie nim nasiąknęła. Zobaczyła, że inni coś robią, i poczuła wewnętrzny przymus. I w tym momencie czas wolny przestał dla niej być czasem wolnym. Czasem, w którym należała tylko do siebie.
Kiedy ty miałaś czas wolny?
Wczoraj.
I co robiłaś?
Czytałam podręcznik do techniki liternictwa z lat 60. Sprawiło mi to nieprawdopodobnie wiele przyjemności. Dowiedziałam się w końcu, czym jest grafon, taka tajemnicza końcówka od cyrkla. Ale, przyznam szczerze, nawet w czasie wolnym nie umiem uwolnić się całkiem od sprawdzania powiadomień w telefonie. Przecież nigdy nie wiesz, kiedy e-mail, którego dostajesz, dotyczy twojej pracy. To też jest zabawne, gdy masz wyłączone powiadomienia, tym bardziej musisz wszystko sprawdzać.
Istnieje jakieś rozwiązanie? Coś, co sprawiłoby, że moglibyśmy mieć większą higienę pracy i odpoczynku?
Platformy cyfrowe mogłyby być zaprojektowane inaczej. Czytałam sporo o alternatywnych sposobach ich tworzenia. W książce „Złodzieje. Co okrada nas z uwagi” Johann Hari rozmawia z pracownikami Doliny Krzemowej. Pewien pracownik Google, wiedząc, jak stresogenne jest notoryczne sprawdzanie, czy nie dostaliśmy nowego e-maila, zaproponował rozwiązanie. Żeby e-maile spływały o określonej godzinie. Raz, dwa razy dziennie. Oczywiście pomysł został odrzucony. Obecnie praca musi być wykonana jak najszybciej, zrobienie czegoś „z dnia na dzień” zostało zastąpione przez „z godziny na godzinę”.
Teoretycznie komunikatory i aplikacje mają nam ułatwić życie.
To narracja tworzona przez rady nadzorcze tego świata. Chcą ułatwić życie użytkownikom internetu, ale przecież chodzi o to, żeby na różne sposoby zawłaszczyć naszą uwagę. Badając to, co robi z nami notoryczne podłączenie do sieci, czułam się jak człowiek z syndromem sztokholmskim. Czytałam o tym, jak uwolnić się z relacji z internetem, żeby móc robić inne rzeczy, a jednocześnie czytałam to w internecie. To jak rozpoznawanie psychiki przemocowca, nie umiejąc zmusić się do tego, by po prostu odpuścić.
Odpuścić i przestać funkcjonować w sieci?
Nie da się nie funkcjonować w sieci. Ale uważam, że to życie dwoma życiami na raz, analogowym i cyfrowym, powoduje nasze wyczerpanie. I znerwicowanie.
I przebodźcowanie.
Często używamy tych pojęć zamiennie, a to nie to samo. Znerwicowanie prowadzi nas w stronę bezsilności i rozpaczy. Z przebodźcowaniem możemy jeszcze coś zrobić, odciąć się od bodźców. To wynika z zewnątrz. „Znerwicowany” oznacza: nie mogę, zaraz się rozpadnę.
W książce zastanawiasz się też nad słowami „uzależniony” i „przyzwyczajony”.
Często mówimy, że jesteśmy uzależnieni od internetu, uzależnieni od mediów społecznościowych. Ale słowo „uzależniony” ceduje odpowiedzialność na tego, kto jest uzależniony, i daje wybór. A odpowiedzialność za to, że non stop sięgamy po telefon, leży po stronie gigantycznych korporacji. Odsyłam w tym momencie wszystkich do monografii „Wiek kapitalizmu inwigilacji” Shoshany Zuboff. Siedzimy w tym internecie, bo jesteśmy ofiarami eksperymentu, na udział w którym nie wyraziliśmy zgody.
I – używając już poprawnego określenia – jesteśmy przyzwyczajeni do prostych nagród, małych dawek dopaminy?
To jest jakiś mit z tym „wiekiem dopaminy”. My raczej żyjemy w „wieku kortyzolu”. Chociaż postulowałabym, żebyśmy zamiast używać tych określeń z języka diagnostyczno-psychiatrycznego, szukali własnych określeń na to, co się z nami dzieje.
Po lekturze twojej książki manifestu mam w sobie dużo złości. I nie wiem, co z tą złością zrobić. Podpowiesz?
Ja nie jestem od dawania recept. Ja jestem od opisywania. Ta książka to wyraz sprzeciwu, więc może wywoływać złość. Ja na przykład się złoszczę cały czas na to, że patrzę na brzydkie rzeczy, że ktoś pisze do mnie w sprawie pracy w piątek o dwudziestej. I że nie pamiętam, co miałam zrobić. Ale z drugiej strony „Hałas” przecież jest podzielony na dwie części – jest tam też część remedium. Krótsza, ale jednak. Na różne sposoby piszę o strategiach oporu. Nie będę streszczać książki, ale zdradzę może, że są to zachwyt, ciekawość i bycie susłem. Oraz oczywiście czytanie „Manifestu surrealizmu” Bretona. Surrealistów, którzy przede wszystkim podkreślali, że każdy jest poetą. Nie musi w ogóle pisać, żeby nim być. Tak jak Savannah, bohaterka małego opowiadania z końca książki.
Życzyłabyś sobie świata pełnego takich poetów?
Życzyłabym sobie świata, w którym byłaby wielka promocja nieróbstwa. W którym nie ma pochwały znoju, cierpienia. Świata, w którym chodzi się powoli i zwraca uwagę na szczegóły.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.