„Kilkanaście lat temu, przed debiutem, jestem czystą radością pisania, bezczelnością i arogancją. Dużo notuję i mało myślę, niesie mnie energia najgłupszej frazy. Życie jest dla mnie ruchem” – wspomina Małgorzata Rejmer, która podróże zamienia w opowieści należące dziś do kanonu polskiego reportażu literackiego: „Bukareszt. Kurz i krew” czy „Błoto słodsze niż miód. Głosy komunistycznej Albanii”.
Rok 2007. Miejsce akcji: Stany Zjednoczone, zwane dalej najlepszym ze światów. Z natury w rozmiarze XXL, kolorystycznie podkręcone w fotoszopie, klimatycznie nasączone wilgocią, nastrojowe jak prozak, dysponują drogami szerszymi niż amerykańskie horyzonty i wodą w Atlantyku nieporównywalnie bardziej słoną niż Bałtyk.
Rok 2008. Miejsce akcji: Mołdawia. W środku rozklekotanej marszrutki, samego szkieletu chudej blachy, ciemność i zimno. To, co jest w środku, i ci, którzy są w środku – ludzie przecież – ospali i zastygli, dziwnie niemi, jak gdyby wyłączeni z dźwięku, wydają się szczególnie krusi, może dlatego, że busik wzdryga się na każdej dziurze, a dziur jest więcej niż asfaltu. Tutaj właśnie, malowniczo skulona, by nie tracić krztyny ciepła, formułuję pierwszą zasadę Mołdawii. Albo-Albo albo Ani-Ani. Albo ciepło, Albo światło albo Ani ciepło, Ani światło.
Rok 2009. Miejsce akcji: Bułgaria, Warna. Za dnia pasaż przy plaży przycicha. Ot, restauracje. Bary. Samo południe, w barze po lewo starsza pani mopuje drewnianą podłogę, po prawo: scena i rura. Szorując klapkami, wchodzi jedna z kobiet tam pracujących. Jej skóra jest brązowa, a bluzka ze sznurków czarna. Wargi kobiety są różowe, a włosy żółte. Silikonowe piersi opadają na brzuch, przez skrawki materiału widać ich piłkowatą obłość. Kobieta nie ma wieku ani twarzy, cała jest ze swoich cycków i warg. Zasklepiła się w swoim smutku i zmęczeniu i za nic nie wyjdzie do świata przed dwudziestą pierwszą.
*
Kilkanaście lat temu, przed debiutem, jestem czystą radością pisania, bezczelnością i arogancją. Dużo notuję i mało myślę, niesie mnie energia najgłupszej frazy. Życie jest dla mnie ruchem. Mam dużą tolerancję na absurd i dyskomfort, niczego się nie boję. Moje ciało nie potrzebuje snu. Jeżdżę po całej Europie i zaczepiam ludzi, a oni po prostu dają mi opowieści, z nudów albo z życzliwości. Nic mnie nie boli, ani w ciele, ani w głowie. Opowieści nie odkładają się we mnie, nie czuję ich ciężaru. Żadna nie robi mi krzywdy, niczym mnie nie naznacza. Zbieram historie i natychmiast zamieniam je w anegdoty. Nigdy nie męczy mnie słuchanie. Ciągle chce mi się więcej.
Rzeczywistość wokół potrafię opowiedzieć jak dowcip. Na przykład, gdy przed Euro 2012 trafiam we Lwowie do cokolwiek szemranego hotelu i po rozbudowanych negocjacjach udaje mi się wreszcie uzyskać klucze do pokoju, i dalejże, otwieram drzwi, a tam: plamy na dywanie, plamy na pościeli, dziury w zasłonach, w wannie gruz. Lecę do recepcji.
– Proszę pani – kwilę – poproszę normalny pokój, bez gruzu.
– Chce pani bez gruzu? – upewnia się recepcjonistka. – To trzeba będzie dopłacić sto hrywien.
Przypominam sobie ten dialog i zapisuję go teraz, po dziesięciu latach, gdy chwilę temu na Lwów spadły rakiety, gdy już wiemy, co zdarzyło się w Buczy, a jeszcze nie znamy całej prawdy o Mariupolu. Kiedy ledwo żyjemy po pandemii i za chwilę będziemy mierzyć się z wielkim kryzysem energetycznym i żywieniowym. Ciągle słyszę, że musimy być bardziej powściągliwi i mniej zachłanni, bo zabije nas wielka woda albo wielki ogień. Ale wtedy, gdy zaczynam swoje podróże i życiopisanie, wszyscy jeszcze wierzymy w postęp, Unię Europejską i wieczną szczęśliwość, która nam się należy. Jaka apokalipsa? Przecież całkiem wygodnie wymościliśmy się na końcu historii.
Beztroskie ślady na piasku. Żadnych śladów węglowych.
*
Jeszcze raz rok 2009. Wszystko, co ważne, zaczyna się w pociągu z Warny do Bukaresztu, pozbawionym wentylacji, za to z natłokiem brudnych falbanek i koronek w oknach i korytarzach, upodabniających wagon do eleganckiej trumny. Wchodzi konduktorka: ma grubo ciosane łydki i kapelusz z galonem, który uwydatnia kanciastość jej szczęki. Sprawia wrażenie nieudolnie przebranej, a w jej zachowaniu jest ślad rozpaczy. Wkłada mnóstwo wysiłku, żeby z nikim nie nawiązać kontaktu wzrokowego. Coś jej się nie zgadza, ale nie wie w zasadzie co, więc szybko odpuszcza. Odprowadzam ją wzrokiem, a potem zasypiam na skajowych, spękanych fotelach. O świcie budzi mnie złote światło rozlane w przedziale i ból po ukąszeniach pcheł. Tak to już będzie z tymi podróżami. Olśnienia i dyskomfort, piękno i zgrzebność. Odrealnione postacie, które pojawiają się w epizodach, grają swoją rolę z przytupem i znikają.
Cały tekst znajdziecie w wakacyjnym wydaniu magazynu „Vogue Polska” z dodatkiem „Vogue Polska Travel”. Do kupienia w salonach prasowych, online z wygodną dostawą do domu oraz w formie e-wydania.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.