Posłanka Joanna Scheuring-Wielgus, do niedawna związana z Nowoczesną, zanim weszła do polityki, działała jako aktywistka w rodzinnym Toruniu. Doświadczenie społecznikowskie pozwala jej skutecznie wykonywać pracę u podstaw. Na protestach chroni ich uczestników przed nadużyciami władzy. Matka trzech synów w Sejmie i na ulicach udowodnia, że polityka nie musi być brudna.
Niewielu posłów opozycji aktywnie wspiera ludzi, którzy protestują przeciwko nadużyciom władzy na ulicach. Twoje nazwisko powraca przy wielu sprawach uznawanych za niemożliwe do załatwienia. Wspierasz kobiety walczące o swoje prawa, osoby z niepełnosprawnościami, ofiary przemocy seksualnej ze strony księży. To przez aktywistyczne korzenie?
Przez to, że od zawsze byłam zaangażowana w działania w moim mieście, w moim liceum, na moim osiedlu. Od dawna wiedziałam, że polityka jest wszędzie. Na końcu każdego działania obywateli stoi jakiś polityk. I jeśli jest zły lub niemądry, to może zniweczyć trud wielu ludzi. W Toruniu wielokrotnie zatrzaskiwano przed nami drzwi, gdy nam wydawało się, że robimy świetne rzeczy. Władze miasta po prostu nie doceniały naszych starań. A te same działania były świetnie przyjmowane za granicą i w innych miastach.
Co robiłaś w Toruniu?
To były różnorodne działania – od kulturalnych po edukacyjne. Część z nich wynikała z osobistych potrzeb. Nie mogłam znaleźć kolonii, na które mogłabym wysłać moje dzieci, więc stwierdziłam, że sama je zorganizuję. Zostałam kierowniczką kolonii, zaangażowałam też w sprawę kolegów artystów i edukatorów. Moje dzieci do tej pory za tym tęsknią. Promowałam też toruńskich artystów zagranicą. Często nie mieli szans na otrzymanie wsparcia od miasta. Dla mnie wejście w politykę było najwyższym szczeblem zaangażowania aktywistycznego.
Pamiętasz konkretny impuls, który cię do tego skłonił? Wiele społeczniczek nie decyduje się na wejście do polityki, bo jest „brudna”.
Oglądaliśmy telewizję, czytaliśmy gazety i narzekaliśmy. I w końcu doszliśmy do wniosku, że skoro tak narzekamy, to musimy spróbować udowodnić, że my zrobimy pewne rzeczy lepiej. Jakiś czas później jako komitet obywatelski weszliśmy do rady miasta. Bez kasy i wielkiego rozgłosu medialnego. To była mordercza praca od rana do wieczora, od drzwi do drzwi. Wychodziliśmy sobie poparcie nogami. Oczywiście natychmiast dogoniły nas głosy krytyczne. „Po co wchodzić do polityki? Tam się idzie tylko po władzę!”. A my odpowiadaliśmy: „Tak, idziemy po władzę!”. Chciałam, żeby władzy politycznej używano inaczej, więc postanowiłam pokazać, że to możliwe. Zostałam politykiem, a przy tym nie przestałam być otwartym, zaangażowanym człowiekiem. Polityka sprawiła, że robię to, co robiłam na większą skalę, więc mogę skuteczniej pomóc innym. Choć oczywiście sprawy nie ułatwia mi to, że trafiłam na specyficzną kadencję Sejmu. Najpierw dziwiłam się, że w ogóle nie przestrzega się regulaminu. Potem, że wyłącza mi się mikrofon, nie można zadawać pytań, są reasumpcje głosowań. Później doszło jawne łamanie konstytucji. Zaczęłam rozumieć, że rządzący są zdolni do wszystkiego, a do tego mają świadomość, jak bardzo przekroczyli granice i dlatego zrobią wszystko, żeby nie oddać władzy. I tym samym uniknąć kary. Przejęcie Sądu Najwyższego służy temu, żeby w razie czego można było unieważnić wybory. Przeraża mnie nasza bezradność i tym ważniejsza wydaje mi się współpraca z ludźmi protestującymi na ulicy.
Rośnie siła bezsilnych?
Wierzę, że tak. Powstają kolejne ruchy protestu. I nie znikają. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek wcześniej ludzie w małych miejscowościach stawali ze świeczką w imię symbolicznych wartości. Ich odwaga daje nadzieję. Wierzę, że nawet niewielka grupa może wpłynąć na bieg spraw. Gdyby Obywatele RP nie postawili swoich namiotów pod Sejmem w 2016 roku, to nie byłoby protestów lipcowych w kolejnym roku. Oni byli jak drzazga, której się nie da usunąć i która przypomina o czymś niezałatwionym. Wspieranie tych obywatelskich akcji to konkretna czasochłonna praca. Gdy podczas protestu osób z niepełnosprawnościami, Jakub Hartwich zapytał mnie o moje ulubione miejsca w Warszawie, zdałam sobie sprawę, że po dwóch latach takich nie mam, ale za to dobrze wiem, gdzie są komisariaty i sądy, a po ostatnich wydarzeniach także szpitale. Wiele protestujących osób ma mój numer telefonu. Wiedzą, że gdyby czuli się zagrożeni, mają dać mi znać. Jeżeli jestem w Warszawie to zawsze staram się pomóc, jeśli jestem gdzie indziej, staram się zaangażować innego posła.
To zaangażowanie posłów opozycji nie jest imponujące. Dlaczego?
Panuje przeświadczenie, że posłowi pewnych rzeczy nie wypada robić, bo musi zachowywać się godnie.
Godnie, czyli jak?
Jak widać, dla różnych posłów to oznacza co innego. Dla mnie to znaczy tylko, i aż tyle, żeby stawać w obronie tych, którzy na ulicach walczą o prawa człowieka. Gdy te osoby są atakowane i ciągane po komisariatach, to moim obowiązkiem jest bycie tam i używanie legitymacji poselskiej, bo ma ona moc tonowania nastrojów. Policjanci zachowują się inaczej, gdy widzą, że z protestującymi jest posłanka. Chociaż tu muszę dodać, że podczas ostatnich protestów związanych z podporządkowaniem PiS-owi Sądu Najwyższego przekroczono czerwoną linię. Policja była agresywna i poturbowała kilkoro uczestników legalnego protestu.
Jeździłaś po szpitalach szukając jednego z pobitych.
Uznałam, że to mój obowiązek. I chciałabym, żeby więcej posłów miało takie poczucie. Tymczasem jednym z powodów mojego odejścia z Nowoczesnej było blokowanie moich działań jako „przesadzonych”. Zdarzało mi się, że pod Sejmem była potrzebna pomoc innych posłów, dzwoniłam do nich, a oni nie rozumieli, po co mieliby przychodzić. Odpowiadałam, że ich legitymacja doprowadzi do spokoju na ulicy. Gdy mnie o coś podobnego po raz pierwszy poprosił Paweł Kasprzak z Obywateli RP, to też na początku nie rozumiałam co, to zmieni. Ale poszłam i zrozumiałam.
Dlaczego nie wszyscy posłowie opozycji czują to zobowiązanie?
Niektórzy przed wejściem na drogę polityczną nie praktykowali działań na rzecz dobra wspólnego. A bez praktyki trudno zrozumieć, o co chodzi. Gdy jako grupa sąsiedzka posadzimy kwiatki na trawniku, a potem ktoś wyrzuci tam papierek, to każdy z nas go podniesie, choć to nie jego osobisty trawnik. A dla większości ludzi ten trawnik po prostu nie istnieje, więc nie istnieje też potrzeba zadbania o niego. Wielu posłów to także osoby nie tylko bez doświadczenia aktywistycznego, ale też w ogóle bez doświadczenia zawodowego! Jak tacy ludzie mają kompetentnie zarządzać naszym wspólnym dobrem? Są też niestety tacy, którzy mają doświadczenie, ale także poczucie wyższości związane z władzą, która trafiła w ich ręce. Ci szybko tracą kontakt z rzeczywistością. Obserwuję to i powtarzam wszystkim moim wolontariuszom, że nikt z was nie zostanie radnym ani posłem, dopóki wcześniej nie zdobędzie doświadczenia w normalnej pracy. Skończenie studiów politologicznych i partyjna młodzieżówka to nie są wystarczające kompetencje.
Opowiedziałaś mi niedawno, jak twojego synka oskarżono niesłusznie o kradzież batonika w sklepie. Przeszukano go, nic nie znaleziono, ale dziecko strasznie to przeżyło. Jednak dopiero na twój widok, gdy okazało się, że matką poniżonego dziecka jest posłanka, szefostwo sklepu zaczęło na serio przepraszać. Ta chyba właśnie ta folwarczna mentalność. Różnica w traktowaniu przedstawicieli władzy i zwykłych ludzi sprawia, że do polityki garną się nie ci, którzy chcą służyć społeczeństwu tylko ci, którzy chcą poużywać władzy.
Dopóki wszyscy nie zaczniemy wymagać przestrzegania standardów od osób, które mają w ręku jakąkolwiek władzę, to będzie tak jak jest. Niestety dominuje ciche przyzwolenie na różne przekroczenia. Ja reagowałam nawet wtedy, gdy nie byłam posłanką. A ludzie często boją się zareagować, nawet gdy widzą kogoś bitego na ulicy. Sama coś takiego przeżyłam. Jako studentka wracałam w środku dnia tramwajem z zajęć. Miałam kolorowe okulary. Dwóch facetów, których twarze pamiętam do dzisiaj, zaczęło się wyśmiewać z tych moich okularów, nazywając je „pedalskimi”. Powiedziałam im: „Jesteście tacy odważni, bo jest was dwóch”. Wtedy skopali mnie i opluli. I nikt nie zareagował. W domu poryczałam się z wściekłości i poniżenia. I obiecałam sobie, że będę reagować w takich sytuacjach. Tak robię. I namawiam innych do tego, bo każdy z nas może pewnego dnia znaleźć się w takiej sytuacji. I nie chodzi o to, żeby w pojedynkę rzucać się na agresorów, ale żeby widocznie wesprzeć ofiarę.
Co na to wszystko twoja rodzina? Jak wygląda wasze życie?
Mamy trzech synów, najmłodszy ma 10 lat. Mój mąż zrezygnował ze swojej kariery zawodowej i zajmuje się domem. Wycofał się z zarządzania fundacją, którą założył i przekazał ją swoim współpracownicom. To dla mnie najwyższy szczebel feminizmu. Nie zawsze wszystko się skleja, ale mam ten komfort, że gdy mówię mężowi, że za dwie godziny jadę do Warszawy, to nie muszę mu się tłumaczyć. On wie, co robię i dlaczego to robię. Dla dzieci nasze zaangażowanie też nie jest niczym nowym. Nigdy nie byliśmy rodzicami, którzy pracują od 9 do 17.
Tłumaczysz dzieciom, co robisz? Pewnie czytają różne, niekoniecznie fajne, rzeczy na twój temat w mediach i w internecie.
Tak, ostatnio najmłodszy syn powiedział mi: „Mamo, ja już wszystko wiem z internetu”. Nowe pokolenie jest szybsze od nas. Dlatego rozmawiamy o tym, że są różne rodzaje stron i treści. Nie wszystkie są wiarygodne czy bezpieczne. Oraz że opinie w internecie nie zawsze mają związek z faktami. Zresztą te nasze rozmowy dotyczą nie tylko sieci. Wiele razy mówiłam synom, że gdyby w szkole ktokolwiek odwoływał się do mojej pracy w ich kontekście, to mają mi o tym od razu powiedzieć. Na szczęście na razie nic takiego się nie zdarzyło, oprócz bardzo wzruszającej dla mnie sceny, gdy dwa lata temu mój najmłodszy syn zapytany w szkole czym zajmuje się mama, odpowiedział: „Mama broni ludzi...”.
Odeszłaś z Nowoczesnej. Zbliżają się kolejne wybory. Co planujesz?
Moje plany polityczne skrystalizują się po wyborach samorządowych. Chcę zostać w polityce, bo ta praca mnie nakręca. A największą radość sprawia mi, gdy słyszę od ludzi, że przywracam im wiarę w polityków. Dlatego spróbuję namieszać w polityce jeszcze bardziej. Staram się wykorzystać obecny czas do rozmów z ludźmi z mojego pokolenia – ze społecznikami i lokalnymi liderami, których chcę zachęcić do wejścia w politykę. Musi nas być więcej i musimy odebrać władzę tym, którzy obecnie bezwzględnie jej nadużywają. Marzy mi się ugrupowanie złożone z ludzi, którzy mają doświadczenie zawodowe i społecznikowskie. Dzięki temu wiedzą, jak zmieniać marzenia w konkretne kroki, które pozwalają je urzeczywistnić. A wszystkim społecznikom, którzy się wahają, powtarzam: jeżeli uświadomisz sobie, ze polityka nie jest zła, tylko wchodzą do niej źli ludzie, to zrozumiesz dlaczego to ty powinnaś to zrobić. Oczywiście będzie cię to jeszcze bardziej wkurzać, bo będziesz to widzieć jeszcze ostrzej, ale przynajmniej będziesz mieć jakąkolwiek siłę sprawczą. I przestaniesz być bezradną obserwatorką.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.