Wszystkie kobiety rozkładają przed komisarzem Edwardem Popielskim nogi. Marek Krajewski odbiera kobietom z „Dziewczyny o czterech palcach” rozum, a zostawia tylko cycki i tyłki. A może tylko ja mam obsesję na fali #MeToo?
Marek Krajewski wydał pierwszy kryminał „Śmierć w Breslau” w 1999 roku. Potem co rok z haczykiem dostawaliśmy kolejny. Prawie 20 powieści składa się na serię wrocławską z awansującym policjantem Eberhardtem Mockiem oraz serię lwowską, w której śledztwa prowadzi Edward Popielski. Jest jeszcze Jarosław Pater, który pojawia się w dwóch książkach pisanych przez Krajewskiego do spółki z Mariuszem Czubajem.
Autor upodobał sobie lata przedwojenne. Ciemne zaułki miast i cuchnące potem, śledziem oraz wódą robotnicze knajpy zestawia z eleganckimi salonami. Spotyka się tu klasa wyższa, która wcale nie żyje bardziej obyczajnie niż społeczne niziny. Na dodatek trup u Krajewskiego ściele się gęsto, a zwłoki – zazwyczaj paskudnie zmasakrowane, jakby autorowi sprawiało frajdę to, co pod wpływem szaleństwa lub okrutnej namiętności można zrobić z ludzkim ciałem – opisuje z największą precyzją. W jego powieściach czuć smak konsumowanego przez bohaterów śledzia w occie lub ciepłej kaszanki, zapach rynsztoka i, jak w tej ostatniej „Dziewczynie o czterech palcach”, portowych nadbrzeży, słychać wrzaski, szepty i sapanie. Słowem, nie trzeba mieć nadmiernej wyobraźni, by przenieść się 100 lat wstecz. Pisarz umie bowiem opowiadać plastycznie, z dbałością o pozornie nieistotne szczegóły.
Dlatego krytycy gatunku okrzyknęli go mistrzem kryminału retro i przyznali liczne nagrody, a jego bestsellery tłumaczy się na niemiecki, angielski, rosyjski, francuski i hebrajski. W tym roku Krajewski świętuje 20-lecie twórczości i z tej okazji (albo akurat tak zbiegło się w czasie) napisał nie kryminał, lecz pierwszą w swojej karierze powieść szpiegowską, bo taka jest właśnie „Dziewczyna…”.
Akcja rozgrywa się zimą 1922 roku we Lwowie, na Wołyniu, pod granicą rumuńską, w Gdańsku i Warszawie. Znany nam dobrze z poprzednich książek lwowski porucznik Edward Popielski, zwany w przestępczym półświatku Łysym, dostaje sprawę, której nie może odrzucić. Ma złapać Marcina Zarana-Zaranowskiego, polskiego „czerwonego” paniczyka, wyedukowanego w liceach klasycznych w łacinie i grece, stupajkę i psychopatę o manierach książątka. Zaran przeszedł na bolszewicką stronę mocy i napada na pociągi, zabija rodziny ziemiańskie oraz gwałci wspólnie z towarzyszami panienki z tzw. dobrych domów. A ponieważ policyjny los Popielskiego plecie się w „Dziewczynie…” szczególnie, porucznik dostaje kolejne zadanie: rozwikłać zagadkę tajemniczego samobójstwa polskiego oficera wywiadu ze wschodnich kresów Rzeczpospolitej i zaufanego człowieka samego marszałka Piłsudskiego.
Czytam z zapartym tchem, przemieszczam się z Popielskim po całej Polsce, od Równego na Wołyniu, przez granicę z Rumunią, Warszawę, po Wolne Miasto Gdańsk. Za każdym rogiem czai się jakiś zdrajca albo szpieg pracujący dla Feliksa Edmundowicza Dzierżyńskiego – również polskiego szlachciury – twórcy okrutnej sowieckiej policji politycznej. Autor nie pozostawia wątpliwości, kto tu jest schwarzcharakterem.
Edward Popielski, tak jak Eberhardt Mock we wrocławskiej serii, ma ciężkawą posturę, nie jest żadnym tam pięknisiem, lecz gościem o grubych rysach. W młodości grywał na pieniądze, do dzisiaj za kołnierz nie wylewa, pojeść też lubi. Do tego jest erudytą, znawcą łaciny i greki, cytuje klasyków przy każdej okazji. Ale przede wszystkim jest pospolitym macho muchacho. Może mężczyźni, zwłaszcza z książek kryminalnych, muszą tacy być. Lecz czy naprawdę nie mogą szanować kobiet? Dlatego żal mi Popielskiego, a jego literackiemu ojcu współczuję, że dochował się przaśnego potomka.
Popielski miał żonę, lecz zmarła biedaczka, wydając na świat córkę, więc czci jej pamięć. Ale skoro piękna żona odeszła w zaświaty, hulaj dusza, piekła nie ma! Teraz dopiero nasz detektyw może się zabawić.
Śledczy widzi więc w kobietach przede wszystkim sprzedajne ladacznice. Poznajemy jego erotyczne fantazje, w których kobiety obowiązkowo muszą być upokorzone. Raz w miesiącu wynajmuje kolejowe salonki, zatrudnia dwie panie i podróżuje z nimi po Polsce, używając sobie, ile może (a może – oto niedościgła sprawność tzw. prawdziwych mężczyzn – ciągle i ciągle). Gdy jest w terenie, zawsze jakiś inny „prawdziwy mężczyzna” poleci mu odpowiedni lokal, gdzie może sobie ulżyć. W tym samym czasie jego krewna Leokadia, która wydaje się postrzegana przez Popielskiego jako osoba bez płci, święta, stara panna, niańczy jego córeczkę.
Nawet te kobiety, które wydają się umieć przechytrzyć śledczego, też powinny rozkładać przed nim nogi. No i często bywają rozbrajająco głupiutkie. Choć niektóre razem z Popielskim pracują w wywiadzie, rozmowy z łysym detektywem kończą rozkosznym „lekkim chichotem”. Czy więc Krajewski odbiera swoim książkowym kobietom rozum, a zostawia tylko cycki i tyłki, czy mam obsesję na fali #MeToo i poprawności politycznej?
Marek Krajewski to – jako się rzekło – majster kryminału. A mimo to od czasu do czasu marszczę nos z niesmakiem. Autor „Dziewczyny …” nie gorszy mnie brutalnymi opisami krwawych jatek, ale irytuje sposobem, w jaki opisuje kobiety. I mam ochotę, jak Franz Maurer w „Psach” Pasikowskiego postawić Krajewskiemu (nieco zmodyfikowane) żądanie: „Nie mów mi, k…, nic o kobietach, bo coś o tym wiem”.
Marek Krajewski, „Dziewczyna o czterech palcach”, Wydawnictwo Znak, premiera 15 maja
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.