Trudno wymienić wszystkie jej zajęcia, dość powiedzieć, że adwokat Marta Tomkiewicz nie próżnuje. Do naszego cyklu świątecznych rozmów z niezwykłymi kobietami wybrałyśmy ją dlatego, że nie oglądając się na czas i koszty, od lat pro bono broni zatrzymanych: dziś podczas demonstracji Strajku Kobiet, dawniej: Młodzieżowego Strajku Klimatycznego, działaczy LGBTQ+ czy obrońców wolnych sądów. A to tylko ułamek działalności tej niezwykle zajętej osoby.
Marta była w piątej klasie podstawówki, kiedy dostała się do Zespołu Artystycznego „Gawęda”, co wiązało się z codziennymi dojazdami z Pragi-Południe na próby w Pałacu Kultury i Nauki. Podczas dojazdów nauczyła się wykorzystywać czas do maksimum. Nawet do egzaminów do liceum przygotowywała się w autobusie numer 158. Występując z Gawędą, dostała się nie tylko do warszawskiego liceum im. Stefana Batorego, lecz także na tournée w Tajwanie. Od tego mniej więcej czasu datuje swoją umiejętność robienia wielu rzeczy naraz, łączenia licznych wątków bez uszczerbku dla jakości jej pracy.
Dziś, gdy Marta Tomkiewicz nie przyjmuje akurat w swojej kancelarii albo nie broni w sprawach pro bono, gra w squasha – według aktualnego zestawienia Polskiego Związku Squasha jako 96. kobieta w Polsce, edukuje studentów prawa i aplikantów, a nawet sędziuje w sprawach o doping. Z tą niesamowitą kobietą, uhonorowaną ostatnio przez Naczelną Radę Adwokacką odznaką „Adwokatura Zasłużonym”, rozmawiamy o wewnętrznym kobiecym krytyku, obecności prawników przy zatrzymaniu i najlepszych serialach prawniczych.
Przestudiowałam sobie pani biografię na stronie...
Nie zdążyłam tam jeszcze dopisać ostatniej informacji, ważnej w kontekście moich działań społecznych, a mianowicie tego, że udzielaliśmy się z kolegą Pawłem Murawskim w podcastach Wolnych Sądów i Tok FM „Na prawo patrz”. Wzięliśmy udział w dwóch nagraniach, w których opowiadaliśmy, jak należy zachowywać się w kontakcie z policją czy też o tym, za co policja z reguły wlepia protestującym mandaty.
...i muszę powiedzieć, że jestem onieśmielona.
Ja oczywiście nie myślę o sobie jako o kimś, kto robi coś niezwykłego. Nie jestem wolna od tego, co jest udziałem wielu fantastycznych kobiet, które znam – zbyt łatwo deprecjonuję sama siebie i oddaję głos mojemu wewnętrznemu krytykowi. Kiedy pani zaproponowała mi wywiad, moim pierwszym odruchem była myśl: „Dlaczego ja? Mogę przecież wskazać od razu dziesięć innych kobiet, które mają równie dużo do powiedzenia, a przy tym są jeszcze mądrzejsze, ciekawsze i bardziej zaangażowane”. Znam badania – a jestem też członkinią zespołu ds. kobiet przy Naczelnej Radzie Adwokackiej – które pokazują, że z reguły to kobiety mają takie problemy. Mężczyźni, bardzo uogólniając, nie zastanawiają się: idą tam, gdzie ich zapraszają, robią swoje. My mamy za dużo tej samokorekty, krytycyzmu w sobie. Mój wewnętrzny krytyk jest paskudny, choć staram się nad nim pracować.
No dobrze, a gdyby go pani teraz na chwilę okiełznała, to kogo pani widzi, patrząc w lustro?
Kiedy czasami mam szansę spojrzeć na siebie z boku i zobaczyć te nagrody i stypendia, to uświadamiam sobie, jak daleką drogę przeszłam od tej dziewczyny z autobusu jeżdżącej codziennie do Pałacu Kultury. Ale po chwili przychodzi taka refleksja, jak po odznaczeniu „Adwokatura Zasłużonym”, że jestem jeszcze bardzo młoda wiekiem, młoda stażem, a w adwokaturze jest mnóstwo ludzi, w porównaniu z którymi czuję się nieadekwatna. Z kolei gdy dostaję od ludzi pozytywny feedback, myślę, że może jak na 36 lat osiągnęłam całkiem sporo.
Chociażby dlatego, że kiedy weszłam do adwokatury, znałam tam tylko jedną osobę – śp. mecenasa Jacka Olszewskiego, który zmarł dwa miesiące temu. Nawet na aplikację dostałam się, podpytując kolegów ze studiów, którzy już pracowali, czy nie znają kogoś, kto by mnie przyjął pod swoje skrzydła. I tak się złożyło – co jest wspaniałym zbiegiem okoliczności, a ja mam szczęście do ludzi, którzy mi pomagają, choć wcale nie muszą – że kolega polecił mnie Katarzynie Gajowniczek-Pruszyńskiej, dziś wicedziekan Okręgowej Rady Adwokackiej, a wtedy młodej stażem pani adwokat. Aplikację odbywałam u niej i u mecenasa Tadeusza Wolfowicza, miałam więc dwoje wspaniałych patronów. Takich, którzy naprawdę nauczyli mnie wykonywania zawodu.
Miałam mnóstwo szczęścia do ludzi, chociaż też oczywiście ciężko pracowałam na to, żeby utrzymać pokładane we mnie zaufanie. Mam wspaniałych, wspierających mnie rodziców i partnera. W takich momentach myślę, że zaczęłam od niczego, a jestem tam, gdzie jestem: pracuję jako sędzia dyscyplinarny, wykładowczyni, mam swoją kancelarię z dużą liczbą klientów, jestem jednym z jedenastu sędziów panelu dyscyplinarnego Polskiej Agencji Antydopingowej. Biorę udział w fantastycznych projektach edukacyjnych, koordynuję adwokacką grupę na Pol’and’Rock Festiwalu czy Open’erze. Ale kiedy robi się to na co dzień, to wydaje się to najzwyklejsze pod słońcem, zwłaszcza że otaczam się ludźmi, którzy funkcjonują podobnie.
No właśnie, to też na pewno zaburza pani ogląd!
Prawdą jest, że jesteśmy tacy, jacy są ludzie, którzy nas otaczają. Ja mam szczęcie być otoczona ludźmi szczerymi, pracowitymi, o dużej społecznej wrażliwości. Wszystkie takie po prostu jesteśmy. Mam grupę koleżanek na Messengerze, gdzie niemal co chwilę odtrąbiamy różne sukcesy. Wczoraj koleżanka napisała półżartem, że „co dzień to doktorat!”. Może dlatego też kobiety rzadziej uświadamiają sobie, że w zewnętrznym odbiorze są tak niezwykłe. Wsparcie, które okazują sobie kobiety, taka siostrzana miłość i solidarność, jest wielką siłą napędową.
A jak łączy pani nie tak przecież rzadkie sprawy pro bono z pozostałymi obowiązkami? Czy tych klientów jest ostatnio więcej?
Trudno mi powiedzieć, czy jest ich więcej, bo takich spraw od 2016 roku przyjęłam już bardzo dużo. Prowadziłam już sprawy protestujących w obronie wolnych sądów, aktywistów działających na rzecz ochrony środowiska czy praw społeczności LGBT+. Teraz, przy okazji ostatnich protestów, mam pięć nowych spraw. Myślę, że wkrótce dojdą następne, bo ciągle zdarza się, że ktoś ze znajomych dzwoni z protestów, czy to przez Kolektyw Antyrepresyjny SZPIL(A), czy to prywatnie.
No właśnie, jak to technicznie wygląda? Ktoś ma na ręku pani numer?
Technicznie działa to tak, że przedstawiciele kolektywu SZPIL(A) dzwonią do prawników i pytają o dostępność. Funkcjonuje grafik prawników gotowych pomagać pro bono. Ja raczej dostaję telefony od kolegów, którzy pomagali na miejscu i potem na przykład nie czuli się na siłach brać na swoje barki kolejnej sprawy albo na co dzień zajmują się czym innym. Działamy teraz w specyficznych warunkach: w większości polskich miast potworzyły się oddolne grupy prawników. Ktoś skrzykuje grupę osób, które chcą pomagać, ustala dyżury, jeździ na komendę.
To działanie w stu procentach oddolne, zupełnie niezależne od sformalizowanych instytucji adwokatury. Ci zaangażowani prawnicy często w ogóle nie zajmują się w swojej praktyce prawem karnym. A jeśli jest się świetnym cywilistą czy administratywistą, nie oznacza to automatycznie, że jest się świetnym obrońcą w sprawie karnej. Ciężko w oparciu o sam przepis, bez znajomości praktyki, nie mieć stresu związanego z odpowiedzialnością za los człowieka. Prowadzę sprawę pobitego chłopaka, która pozostaje w zainteresowaniu rzecznika praw obywatelskich, ponieważ jego zdaniem wobec zatrzymanego mogło dojść do stosowania tortur i poniżającego traktowania. Nie pamiętam, jak trafiła do mnie ta sprawa – ktoś zadzwonił i zapytał, czy pomogę.
Plus jest cała grupa konsultacji na bieżąco: dzwonią do mnie młodsi prawnicy i aplikanci. Oprócz tego mam wielu znajomych, którzy chodzą na protesty i rzeczywiście zdarza się, że przysyłają mi wzruszające zdjęcia z moim numerem telefonu zapisanym na ręku albo na nodze. Dzwonią w trakcie protestów, żeby poradzić się, jak się zachować.
Pani na protestach nie bywa?
Bywam, ale po pierwsze, nie najlepiej czuję się w tłumie, więc trzymam się raczej z boku, również przez pandemię. Po drugie, uważam, że nie powinnam znajdować się w jądrze wydarzeń, bo może się zdarzyć, że będąc zbyt blisko, zostanę przez policję powołana na świadka, np. zatrzymania. To mogłoby znacznie komplikować wykonywanie funkcji obrońcy, ale to oczywiście mój subiektywny pogląd. Mówiliśmy o tym zresztą podczas szkolenia dla adwokatów i aplikantów, którzy chcieli udzielać pomocy prawnej protestującym. Poprowadziliśmy je z kolegą dla grupy 250 osób kilka dni po decyzji Trybunału Konstytucyjnego. Chodziło o wyjaśnienie, jak od strony praktycznej wygląda kontakt z policją: zatrzymanie, legitymowanie. Teraz będziemy się równie mocno przyglądać, jak sądy oceniają słuszność zatrzymań dokonanych przez policję.
A jak to wyglądało przez ostatnie lata?
Na przestrzeni lat 2017–2020 było bardzo dużo protestów. Obecne sprawy nie zostały jeszcze merytorycznie rozpoznane, ale możemy czynić prognozę w oparciu o to, jak sądy podchodziły do poprzednich protestów. Co ciekawe, większość tych spraw w zależności od etapu, na jakim sąd podejmuje decyzję o zakończeniu sprawy, albo jest umarzana, albo oskarżeni są uniewinniani. Media słały zapytania do Komendy Głównej Policji, żeby sprawdzić, czy policja dysponuje statystykami pozytywnie rozpatrzonych spraw, ale z tego, co wiem, policja nie ujawnia takich danych. Obywatele RP opublikowali za to raport za lata 2017–2020, który pokrywa się z moim doświadczeniem zawodowym: z 800 przestudiowanych w raporcie spraw sądowych niewiele ponad 4 proc. zakończyło się mandatami.
Co to znaczy dokładnie? Że na miejscu protestu policja mówi: popełnił pan wykroczenie, należy się mandat. Obywatel odmawia jego przyjęcia, sprawa jest kierowana do sądu, a ten niewiele ponad 4 proc. tych wniosków uznaje za zasadne. Co z tego wynika? Że jeśli ta statystyka odpowiada rzeczywistości – a nie mamy innych danych – to wskazuje na całkowicie błędną ocenę sytuacji i podstaw do wręczenia mandatu ze strony funkcjonariuszy policji. Sądy w mojej ocenie stają tutaj na wysokości zadania.
Optyka organów ścigania sprowadza się do tzw. czasownikowych znamion czynu: ktoś „siedział”, ktoś „się gromadził”, ktoś „zaśmiecał”, ale dla sądów samo to nie jest jeszcze wystarczające. Sądy badają także, czy czyn jest szkodliwy społecznie, co oznacza, że musi zawierać taką treść, która w społecznym odczuciu byłaby oceniana jednoznacznie negatywnie. Policjanci, co oczywiste, nie ważą dóbr – prawa do krytyki, prawa do zgromadzeń, prawda do dyskursu publicznego w formie protestu – tylko widzą, że ktoś siedzi na jezdni, co kwalifikują jako wykroczenie. Wiedząc, jak sądy patrzyły na te sprawy do tej pory, nie spodziewam się, by masowa skala protestów zmieniła ich podejście. A nawet sądzę, że będzie jeszcze więcej orzeczeń wyrażających zaniepokojenie tym, co się dzieje. Jako obywatelka również jestem tym zaniepokojona.
Mnie cieszy, że przynajmniej sądy stają na wysokości zadania.
Tak, ale to jest, przypomnę, nasz ostatni bastion. Niezależność sądownictwa jest naprawdę kluczowa. To gorzka konstatacja, bo prawnicy alarmowali już od lat, że przejmowanie sądownictwa przez jakąkolwiek władzę jest gigantycznym zagrożeniem dla obywateli. Obywatel, który nie może liczyć na osąd tylko w oparciu o dowody i literę prawa, niezależny od poglądów i przekonań, jest de facto zdany na łaskę przypadku. Mam wrażenie, że dopiero orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego pokazało wielu ludziom, że polityka może realnie przełożyć się na nasze życie. Szkoda, że doprowadzono do tego, że obywatele zechcieli wyrazić tak masowy sprzeciw. To jest ambiwalentne uczucie: wolałabym, żeby do tego nie doszło, ale skoro już doszło, to niech to nam posłuży za naukę.
Czy obecność prawnika na komendzie zawsze coś zmienia?
Tak, zawsze. Ten, kto nie był nigdy w sytuacji ograniczenia wolności, nie wie, jak zareaguje. To zawsze jest sytuacja dynamiczna, w której funkcjonariusz oczekuje wykonywania poleceń. Ludzie często nie wiedzą, co im wolno, a czego nie, w związku z czym czasami to, czego im naprawdę nie wolno, traktują jako postępowanie przeciwko nim. A to powoduje wzrost napięcia. Kiedy na miejscu pojawia się prawnik, to przecież nie zdarza się, by funkcjonariusz, który uznał, że są podstawy do zatrzymania, powiedział nagle: „Przepraszam, pomyliłem się”. Czas na to, by wykazywać, czy to było słuszne, czy nie, będzie w przyszłości.
Prawnik przyjeżdża po to, żeby opowiedzieć zatrzymanemu, co się teraz wydarzy, do czego ma prawo. Sprawdza, czy zawiadomiono osobę najbliższą, czy osoba zatrzymana nie potrzebuje leków, czy nie ma obrażeń. Oczywiście kontroluje zachowanie funkcjonariuszy, ale też ukierunkowuje samego klienta. Radzi mu, żeby nic nie mówił, pilnuje, żeby nikt nie szedł na skróty. Prawnicy czasem żartują, że jest coś niesamowitego w tym, że kiedy mamy problem z zębem, to idziemy do dentysty, kiedy problem natury emocjonalnej, to do psychologa, a kiedy natury prawnej, to próbujemy poradzić sobie sami. To potrafi być naprawdę przeciwskuteczne, a prawnik musi potem dużo odkręcać, co jest znacznie trudniejsze, a co za tym idzie: bardziej kosztowne niż zrobienie czegoś porządnie od początku. Każdy karnista powie pani, że błędy w taktyce popełnione w początkowym etapie postępowania są często nieodwracalne. Nigdy nie jest tak, że można bronić się samemu, a potem wejdzie prawnik „cały na biało” i powie: „A teraz ja to wszystko naprawię”. Orzecznictwo pokazuje coś zupełnie przeciwnego. Kiedy prawnik pojawia się zbyt późno, są problemy: „linia obrony uległa zmianie” (bo została opracowana dopiero w tym momencie), „obrona zmierza do zminimalizowania odpowiedzialności karnej”, a przecież „wiarygodne wyjaśnienia były już składane na samym początku” itd.
Podkreślam więc: prawnik jest potrzebny już na początku. Dla backupu psychicznego, dla backupu prawnego, nierzadko – by ustrzec nas przed nami samymi, byśmy nie powiedzieli za dużo.
A jakie seriale prawnicze pani zdaniem trzeba obejrzeć?
Ha! Jestem naprawdę dziwakiem, bo to jedna z moich pasji. Mam nawet taki pomysł, żeby przygotować fakultatywne zajęcia z prawniczych seriali dokumentalnych. Przeprowadziłam już fakultety z przygotowania do prowadzenia sprawy karnej poza normalnym blokiem prawa karnego dla aplikantów adwokackich, więc może i to się uda!
Ten pomysł przyszedł mi do głowy m.in. dlatego, że Netflix udostępnia szereg świetnych dokumentów. A do tego, kiedy uczestniczyłam w europejskim projekcie NETPRALAT przeznaczonym dla adwokatów broniących w sprawach karnych – mieliśmy zajęcia z psychologiem kryminalnym z Uniwersytetu w Maastricht, który potem opowiadał nam o edukacji holenderskich studentów prawa. Okazało się, że on czyni elementem wykształcenia seriale z Netfliksa! Są to takie tytuły, jak „Making a Murderer”, „The Staircase”, „The Jinx” (ten akurat produkcji HBO), „Tokyo Trial”, „Jak nas widzą”, „Proces siódemki z Chicago”, „Niewiarygodne”, pełnometrażowy dokument o Amandzie Knox, „American Crime Story”, a konkretnie jego dwie części poświęcone Gianniemu Versace i O.J. Simpsonowi, „Taśmy winy” czy stosunkowo nowe filmy: „Dark Waters”, „Sprawa Colliniego”, „Kłamstwo”. Dlaczego one są tak niesamowite? Jest przecież mnóstwo innych doskonałych filmów z klasyki kina prawniczego. Puentą niech będzie to, co mówi Amanda Knox w jednym z nich: „Jeśli jestem winna, to powinniście się martwić, bo nie możecie mnie skazać od tylu lat. Jeśli jestem niewinna, to powinniście się martwić jeszcze bardziej!”.
Kiedy obejrzy pani te produkcje, dostrzeże, że ich cechą wspólną jest to, że często w trakcie naprawdę nie wiadomo, po czyjej stronie jest racja i prawda. Widzi się ogrom zebranych dowodów i cały czas nie sposób się zdecydować. Pozwalają także na zdobycie nieco wiedzy o samym sobie – czy przypadkiem nie ulegamy stereotypom, czy nie podejmujemy decyzji zbyt szybko, czy właściwie odczytujemy zachowania i motywy działania innych. Są fantastycznie zrobione, a jednocześnie wywołują rodzaj pierwotnego gniewu – mój partner ostatnio powiedział, że nie może już oglądać tych filmów, bo złości go, kiedy widzi ten rodzaj niesprawiedliwości. Uważam, że właśnie to powinno być elementem szkolenia prawników: nie można być dobrym prawnikiem, jeśli nie ma się tego poczucia, że należy walczyć w sprawie danego człowieka do końca. Obrońca w sprawie karnej broni człowieka, nie czynu. Co oznacza, że dba o to, by bez względu na to, jak oceniamy czyjeś postępowanie, wszystkie przewidziane prawem standardy znalazły zastosowanie w jego sprawie. Inaczej może się zdarzyć, że organy ścigania zastąpią dowody swoim przekonaniem o czyjejś winie. Być może adwokat będzie jedyną osobą, która o niego walczy, jego jedyną tarczą. To, co zyskujemy dzięki tym serialom, to przekonanie, że nie można iść na łatwiznę, zrobić mniej, niż dołożyć wszelkich starań. Bo na końcu są osobisty dramat i krzywda człowieka.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.